„Czekając na Godota” Samuela Becketta, Irlandczyka piszącego we Francji, to właściwie jeden wielki mem. Tytułowa postać, która na scenie się nie pojawi, weszła do potocznego języka, choć zapewne nie każdy, kto używał tego imienia jako symbolu czekania na nieosiągalne, wiedział o co tak naprawdę chodzi.
Pięknie przypomniał to Teatr Narodowy w programie do swej najnowszej inscenizacji tego tekstu, chyba jednego ze sławniejszych produktów współczesnej dramaturgii. Przywołał polskie reakcje na niego po naszej prapremierze z 1957 roku, od najpoważniejszych po humorystyczne. Jest tam nawet komentarz przedstawiciela PZPR-owskiego aparatu Mieczysława Róg-Świostka skarżącego się na nihilizm Beckettowego przesłania.
Nie mogę się uwolnić
Szedłem na przedstawienie Piotra Ciepleka na najmniejszej scenie Narodowego z obawą. Widziałem to kilka razy, więc będę miał wrażenie zmuszania się do czegoś zużytego, a przynajmniej jakoś już przeze mnie przetrawionego – to moja obawa. Po czym patrzyłem z zapartym tchem. Jeszcze bardziej potem, podczas spotkania tego wieczoru i następnego dnia, wciąż nie mogłem się od tego teatralnego doświadczenia uwolnić. Wciąż wracałem do niego myślami.
Wracałem raczej nie po to aby się rozkoszować. To jedna z najbardziej sugestywnych, dołujących opowieści o bezsensie ludzkiego bytowania (lub w każdym razie braku wiedzy o sensie), jaką napisano. Wszystko się we mnie buntuje, kiedy o tym myślę. Moda na bezsens, na zwątpienie to samo w sobie coś absurdalnego. Z „Czekając na Godota” tak się właśnie działo od momentu opublikowania dramatu w roku 1952 i wystawienia w roku 1953. Ale moda to jedno, a przeżycia autora to coś innego. Myślę, że w tym akurat nie było cienia kokieterii, że on naprawdę wyrzucał nam przed oczy coś, co go przerażało.
Oczywiście dla ludzi religijnych takie stanowisko będzie co najmniej wątpliwe, nawet jeśli objaśnimy sobie ów pesymizm jako niesprzeczny z wiarą w siłę opatrzności. Choćby tym, że sportretowane tu ludzkie zagubienie jest stanem subiektywnym. Że być może chodzi o to, iż ludzkość dobrowolnie zawędrowała nad jakąś krawędź. Skądinąd w tekście pojawiają się odniesienia do chrześcijaństwa, choćby w postaci przywołanej historii zbawionego i potępionego na krzyżu łotra.
To swoisty paradoks, że w Polsce niezmordowanym propagatorem twórczości Becketta okazał się Antoni Libera. Którego tłumaczenie oglądaliśmy w Narodowym, ale który sam wiele razy Becketta reżyserował, także w tym teatrze. A przecież dzisiejszy Libera to człowiek nie ukrywający swoich konserwatywnych przekonań.
Oglądałem dopiero co „Szczęśliwe dni” w jego reżyserii na małej scenie Dramatycznego. A właściwie przypomniałem je sobie. Grane od 23 lat, co stanowi rekord, jest nie tylko popisem aktorstwa Mai Komorowskiej i Adama Ferencego. Jest traktatem o starzeniu się, o umieraniu rozłożonym w czasie.
Aktorzy w pustce
Antoni Libera był obecny na tej kolejnej premierze „Godota” na małej scenie Narodowego. Sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego tą inscenizacją tekstu, w którym miał swój wielki udział. Piotr Cieplak miewał w ostatnich latach rozmaite pomysły. „Wieczór Trzech Króli” przerobił na niemal operę, czego zresztą nie podważałem, bo pomimo dodatkowych efektów ta inscenizacja nie gubiła zasadniczych myśli Szekspira. Tu jednak postawił na pełną ascezę teatralnych środków i osiągnął efekt znakomity.
Wszystko czego doznajemy, pochodzi od aktorów. Scenograf Andrzej Witkowski pozostawił ich w pustej przestrzeni, są tu jedynie kamień i w tle dziwaczne umowne drzewo o metalowym pniu. Jest jeszcze rozbłyskujący nad drzewem księżyc: znienacka, zgodnie z tekstem. Pewne ożywienie wprowadzają ubrania aktorów, z odgrywającymi rolę w „akcji” kapeluszami. Ale zasadniczo jest to świat postapokaliptycznej pustki. Można naturalnie uznać, że to obraz prawdziwego kataklizmu. A można, że to pustka naszych dusz.
Przypomnę: Gogo nazywany też Estragonem, i Didi nazywany też Vladimirem, czekają być może codziennie, choć kategoria czasu jest tu względna, na „pana Godota”. Ich wzajemne relacje wahają się między niemal agresją i tkliwym przywiązaniem. Znaczna część wypowiadanych przez nich zdań zdaje się być przypadkowa, wręcz zbędna. Zarazem istotą ich trwania w jednym miejscu jest daremność rzeczywistości, która nie posuwa się do przodu.
Dwukrotnie pojawia się w miejscu, gdzie trwają, brutalny pan o nazwisku Pozzo prowadzący na sznurze niewolnika o ironicznym mianie Lucky. Oni przynoszą ze sobą wątek przemocy. Beckett zdaje się grać tą przemocą jako dodatkowym testem dla widowni. Jak szybko ją zaakceptujemy, tak jak akceptują ją, choć z pewnymi oporami, dwie główne postaci?
Ale jesteśmy też nieustannie wprowadzani w błąd. Może to są dygresje na temat ludzkiego okrucieństwa. A może to powiastka o innym rodzaju związku dwóch kolejnych postaci, które nie mogą się bez siebie obyć. Być może o konwencji społecznej, która nie pozwala na uwolnienie Lucky’ego, choć przecież mógłby to z łatwością sam osiągnąć. Może upostaciowione są tu wszystkie rodzaje zależności człowieka od człowieka. Feudalizm? Kapitalizm? A może to po prostu przypowieść o szczególnych, ale jednak międzyludzkich więzach? Nadających życiu sens wobec ogólnego bezsensu?
Nie dowiemy się tego, tak jak nie dowiemy się, kim w istocie jest Godot. Ta zabawa jest prowadzona z nami od pierwszej do ostatniej chwili. O ludzkiej samotności, o błąkaniu się po świecie w poszukiwaniu odpowiedzi, które nie padają, bo paść nie mogą, powstało potem sporo utworów wszelakich. Rzecz w tym, że Beckett napisał coś takiego stosunkowo dawno, więc był klasykiem tej tematyki. Ale też napisał to wyjątkowo dobrze, sugestywnie, celnie. Choć brakuje, mnie przynajmniej, słów żeby tę celność wykazać, udowodnić.
Traktat o starości?
Czy Piotr Cieplak zmienił coś w wymowie? Nie wydaje mi się. Możliwe, że osłabił nieco wrażenie clownady obecnej w niektórych inscenizacjach. Ale przecież humoru, abstrakcyjnego, ale jednak, jest tu sporo. Tak naprawdę fundamentalną decyzją była sama obsada. W niektórych przedstawieniach Gogo i Didi byli młodsi. Na podstawie samego tekstu powinni być w zasadzie starzy, ale już wspomniałem, że pojęcie czasu jest tu umowne. Jednak kiedy Mariusz Benoit jest Estragonem, a Jerzy Radziwiłowicz – Vladimirem, bezsens ludzkiego miotania się u progu niewiadomego staje się dodatkowo absurdem starzenia się.
Obaj grają wyśmienicie, na wielu tonach, pamiętając i o tym, że ci dwaj mają swoje indywidualne charaktery, nie są tylko syntetyczną parą, i o tym że dopiero ich groteskowe deformacje czynią ich prawdziwie ludzkimi. Statyczny, jakby przymulony, o niczym nie pamiętający, choć z przebłyskami przenikliwości, bohater Benoit i żwawszy, ruchliwszy, wciąż czegoś poszukujący Radziwiłowicz, to postaci z prawdziwie człowieczej tragikomedii. Pamiętają o tym nawet wtedy, gdy któryś z nich staje się odpychający ponad miarę. Jak to osiągają? Nie wiem, to też trudno opisać, tak jak tajemnicę pisarstwa Becketta.
To tajemnica aktorskiej charyzmy demonstrowanej tuż przed widownią, bo w sali Studio nie ma sceny, aktorzy są na wyciągnięcie ręki. Umiejętność budowania postaci z małych elementów, szczegółów, które jednak nagle zmieniają się w jakąś kosmiczną syntezę. Te postaci potężnieją, pozostając zarazem małe, może nawet marne, na pewno bezradne i kruche.
Ale to żadne zaskoczenie. Byłem może nawet bardziej zszokowany siłą oddziaływania drugiej pary. Pozzo Cezarego Kosińskiego to postać tak gruntownie odjechana, grana niby lekko komediowymi środkami, ale z jakimś złowrogim odcieniem. Kiedy Kosiński zniknął, wyczekiwałem jego powrotu. Bartłomiej Bobrowski, nieustannie odzierany z godności, fizycznie zdeformowany, a przecież też bardziej nas przerażający niż budzący współczucie Lucky, dopełniał tej mikroskopijnej panoramy. Osiągali to wszystko żonglując rekwizytami, czyli bagażem Pozza. A ja do dziś odczuwam dreszcz, gdy ich wspominam.
Jest jeszcze dziecko, fenomenalny mały chłopczyk. Niestety, i to jedyny mój zarzut wobec tej inscenizacji, Narodowy nie zrobił wszystkiego, abym znał jego nazwisko. Zrezygnował z niezrozumiałego dla mnie zwyczaju przedstawiania dzieci w obsadzie gwiazdkami (że niby nie zawodowi aktorzy, ale to chyba tym bardziej warci uznania). Ale nie oznaczył w premierowym programie, czy oglądaliśmy w roli posłańca pana Godota Oliwiera Felczaka czy Franciszka Krupowicza. Słyszałem, że tego drugiego. Ale pewności nie mam.
Na koniec, żeby nie zamykać tematu narzekaniem. Możliwe, że dziś „Czekając na Godota” to potrawa dla smakoszy, nawet jeśli siedzi się za Mają Komorowską będącą widzem czy widzką. Ja poczułem na własnej skórze posępną siłę ważnej, wielkiej literatury. Każącej stawiać pytania podstawowe – o ludzką egzystencję. Pytania bez odpowiedzi. To skłania do wysiłku we własnej głowie. Choćby żeby się sprzeciwić.