Można zamknąć drzwi od oddziału, ale cały czas się na nim jest - mówi Zofia Augustyn, pielęgniarka, która pracowała na jednym z trzech oddziałów covidowych w szpitalu Żeromskiego w Krakowie.
Pamięta pani pierwszego pacjenta z covidem na swoim oddziale?
Przyjechał 29 października o godzinie 17. Mężczyzna. Czekaliśmy już na niego. Byliśmy gotowi.
Kiedy dostała pani propozycję, by z oddziału dermatologicznego przejść na covidowy?
Tydzień wcześniej. Zadzwoniła do mnie pielęgniarka naczelna i poprosiła na rozmowę. Czułam, o co chce mnie zapytać. Było już głośno, że także w „Żeromskim” będzie oddział covidowy i że ktoś musi nim zarządzać i zorganizować pracę pielęgniarek.
Wahała się pani?
Tak, ale nie za długo. Na pewno było to wyzwanie. Przejście z oddziału dermatologicznego na covidowy wiązało się z całkiem inną specyfiką pracy.
Bałam się, ale to nie był paraliżujący strach, może bardziej obawa przed czymś całkiem nowym i innym; pracą na oddziale, gdzie się trzeba zabezpieczać od stóp do głów. To był całkiem inny świat, ale powoli się do niego wszyscy przyzwyczajaliśmy.
Oddział dermatologii był zamknięty od 13 marca do 30 czerwca. Wszyscy pracowaliśmy w tym czasie jako triaż oddziału zakaźnego.
Nie bała się pani zarażenia?
Na samym początku tak, bo przecież tak naprawdę niewiele wiedzieliśmy o tej chorobie. Media bombardowały tragicznymi informacjami, sprzecznymi doniesieniami, nie dało się od tego uciec, odciąć. Obojętnie który program się włączyło, od razu człowiek dowiadywał się, ile osób przegrało walkę. Ja widziałam to na żywo. Obserwowałam duszących się ludzi, którzy nie mogli złapać powietrza. Pamiętam pacjenta, miał niecałe 40 lat. Wygrał, ale ze sporym uszczerbkiem na zdrowiu. Z człowieka aktywnego, uprawiającego sport, stał się niepełnosprawny. Przejście do toalety było dla niego problemem. Pokazałabym takie przypadki szczególnie tym osobom, które głośno mówiły, że nie ma epidemii.
Jak pani na takie słowa reagowała?
Byłam wściekła. Chętnie zaprosiłabym ich na oddział, ubrała w kombinezony, w których ciężko się poruszać, nie mówiąc już o wykonywaniu jakiejkolwiek pracy przy chorych. Zobaczyliby przestraszonych ludzi, którzy nie wiedzieli, czy wyjdą stąd o własnych siłach. Pamiętam mamę, która przyjechała tu z oddziału ginekologii. Nie widziała nawet swojego dziecka. Dla wielu osób dużym problemem był brak kontaktu z rodziną, dotyczył zwłaszcza starszych, którzy nie potrafili obsługiwać telefonów komórkowych. Ta samotność była bardzo dotkliwa.
Jak pani wspierała pacjentów?
W tej nowej sytuacji, bez kontaktu z bliskimi, ważne było, by ktoś przy nich był; lekarz, pielęgniarka, rehabilitant, opiekunka medyczna czy panie sprzątające. Ważna była obecność. Wszyscy byliśmy przebrani jak astronauci, pacjenci rozpoznawali nas tylko po czynnościach, które wykonywaliśmy.
O co pytali?
Czy przyszły wyniki? Co z nimi będzie? Czy wyjdę ze szpitala? Ciężko w takich sytuacjach odpowiedzieć. Pocieszaliśmy ich. Bywało, że starsze osoby opowiadały o tym, co w domu, o problemach. Byliśmy powiernikami.
Kto sobie lepiej radził z chorobą: starsi czy młodsi pacjenci?
Starsi, bo dużo w życiu przeszli, na pewne rzeczy są gotowi, pogodzeni. Dla młodych, zwłaszcza tych, którzy po raz pierwszy znaleźli się w szpitalu, to był naprawdę trudny czas. Izolacja, samotność, niewiadoma. Ciężko im było to wszystko poskładać.
Da się zamknąć drzwi i wrócić do domu?
Można zamknąć drzwi od oddziału, ale cały czas się na nim jest. Nie da się nie myśleć, nie udawało mi się w domu odciąć od tego, co tu widziałam. Byłam z nimi od 28 października do 17 stycznia, pamiętam dobrze każdy dzień.
Nie każdy się do tego nadaje.
Nie i nie oceniam nikogo, kto powiedział: Nie. Kadra, z którą pracowałam, od razu się skrystalizowała. Były osoby, które po jednym dniu odpadały. A ja wiedziałam dobrze, że na tym oddziale powinny być osoby, które chcą tu pracować, nikogo nie można zmusić. Jedni nie potrafili sobie poradzić psychicznie z takim obciążeniem, natłokiem cierpienia, inni bali się o rodziny. Szanowałam to. Nie każdy nadaje się do wszystkich ról.
W ten zawód jednak wpisane są i śmierć, i cierpienie.
Tak, ale covid był takim papierkiem lakmusowym. Bardzo szybko weryfikował i pokazywał, kto naprawdę się nadaje do tego zawodu.
Spodziewała się pani, że będzie tak ciężko?
Spodziewałam się, ale i tak rzeczywistość mnie zaskoczyła. No i musiałam się też wielu rzeczy nauczyć, jak choćby pracy w kombinezonie. To było okropne. Nie da się tego opisać i wytłumaczyć, jak pobrać krew, kiedy się ma dwie pary rękawiczek, jedną większą od drugiej. Kiedy się kiepsko widzi, gogle się zaparowane, duszę się, jest gorąco, nie ,, czuję” żyły. Pływałam w tej gumie. Oczywiście powoli się przyzwyczajaliśmy i wykonywaliśmy pracę coraz szybciej i sprawniej. Ale kiedy po 3 godz. się rozbierałyśmy, wyglądałyśmy tak, jak po wyjściu z sauny, kręciło nam się w głowie.
Widziała pani wcześniej śmierć?
Tak, choroby dermatologiczne też mogą być przyczyną zgonu. Ale wiem, o co pani chce zapytać. Nie, nie da się przyzwyczaić do śmierci, za każdym razem jest to inny człowiek, inna historia. Na oddziale covidowym przez cały ten okres leżały 93 osoby, 30 zmarło. Każde odejście pamiętam. Nikt sobie nie zdawał sprawy, co to tak naprawdę za choroba. Uczyliśmy się jej każdego dnia i to nie były łatwe lekcje. Towarzyszył im ludzki strach.
Ta choroba pokazała, że nie ma reguł?
I że jest nieprzewidywalna. Bywało, że pacjent się dobrze czuł, miał zostać wypisany następnego dnia i nagle w nocy zmarł. Wszystko mogło się zdarzyć, nagle zmienić całkowicie kierunek i to w ciągu dwóch godzin. Nasz oddział opuszczały w dobrej kondycji osoby starsze, schorowane, a walkę przegrali ci, którzy wydawali się wyleczeni.
Były oklaski? Z jakimi spotykała się pani reakcjami?
Moja rodzina i znajomi wiedzieli, gdzie pracuję. Nie było wielkiego hurra, przyjęli to jako coś naturalnego. Było nowe zadanie i ja musiałem je wykonać. Ale słyszałam, że zdarzało się, że osoby pracujące w szpitalu spotkały się z brutalną falą hejtu i krytyki. Ludziom puszczały nerwy, strach wywoływał takie reakcje. Było tego za dużo. Ale też zdarzały się sytuacje, które podnosiły na duchu, kiedy na przykład pacjenci, którzy już opuścili szpital, wracali, by nam podziękować za opiekę i pomoc.
Dlaczego ten zawód?
Bo chciałam pomagać ludziom. Na początku, kiedy byłam małą dziewczynką, podobał mi się strój, później już wiedziałam, że to zawód, w którym mogę dużo więcej z siebie dać niż gdzieś indziej. I nigdy tego nie żałowałam, nawet wtedy, kiedy było naprawdę ciężko.
A bywało, bo to przecież praca z człowiekiem, który jest chory, wszystko go boli, czasami wątpi, innym razem wymaga, jest roszczeniowy, płacze, dusi się, nie może złapać powietrza. Nie ma u nas schematów, gotowych scenariuszy. Dzisiaj już wiem, co jest ważne, kiedy odpuścić, jestem spokojniejsza. Umiem wybrać, co jest ważne, co mniej.
Musi być pani też dobrym psychologiem.
Tak, to prawda. I to zarówno jeśli chodzi o pacjentów, jak i osoby, z którymi pracuję. Trzeba umieć dostrzec w swoich podwładnych czasami więcej niż oni sami potrafią. Zdecydować, na jakim stanowisku będą się sprawdzać, przesunąć, kiedy się widzi, że sobie nie radzi, właściwie ukierunkować, dodać skrzydeł, czasami dać marchewkę, innym razem pogrozić. Każdy wymaga innego podejścia, bo jesteśmy różni.
To inna praca niż siedzenie w biurze.
Tak, tej pracy się nie zamyka, zamykając drzwi szpitala. To są problemy ludzi, które przynosi się do domu. I covid to jeszcze bardziej uwypuklił. Pandemia też uświadomiła mi, może nauczyła, że warto i trzeba ludziom ufać. Jeśli właściwym osobom powierzy się zadanie, to je wykonają. Zrozumiałam, że pracują ze mną wspaniałe osoby, które dają nie sto, ale dwieście procent.
Czego panią nauczyła jeszcze pandemia?
Że życie jest kruche, nie da się niczego przewidzieć. Pracując na co dzień w szpitalu, i to od 30 lat, wiedziałam to, zdawałam sobie sprawę, ale covid to jeszcze bardziej wyostrzył. Zawsze mówię, że trzeba korzystać z życia, kiedy można, doceniać każdą chwilę i ludzi, którzy mnie otaczają. Po postu żyć i oddychać pełną piersią. I pandemia nauczyła mnie jeszcze, że warto walczyć o sobie, i o innych, wygrywać czasami nie duże wojny, ale małe bitwy. Poradziłam w nich sobie i cieszę się, że dałam radę. Sprawdziłam się, wykonałam zadanie, co nie oznacza, że to koniec. Zostaję na posterunku.