Wystarczyła krótka wzmianka. Nawet niewielka notatka prasowa może dostarczyć wielu wzruszeń, radości i wspomnień z lat młodości
Przed tygodniem w albumowym przeglądzie prasy sprzed 80 laty ukazała się wzmianka o obradach toruńskiego Cechu Rzeźnicko-Wędlinarskiego.
Kiedy wojna wisiała w powietrzu: „Piękną manifestacją uczuć patriotycznych i narodowych toruńskich mistrzów rzeźnickich było - jak pisało cytowane „Słowo Pomorskie” - powzięcie jednomyślnej uchwały, na wniosek starszego cechu p. Poznańskiego, o wyasygnowanie z kasy cechowej kwoty 3.000 zł na Pożyczkę Obrony Przeciwlotniczej”.
Alojzy Poznański był moim ojcem. Wraz z moją mamą Heleną prowadził w Grudziądzu sklep rzeźnicki przy ul. Wybickiego 44. Ja się w tym domu urodziłam w 1931 r. Kiedy miałam roczek, rodzice przeprowadzili się do Torunia. Tutaj najpierw otworzyli sklep przy Rynku Nowomiejskim. Następnie przeprowadzili się na ul. Kopernika 31, gdzie mieli sklep i gdzie mieszkali do końca życia.
Moi rodzice czynnie udzielali się w „Sokole”, towarzystwie patriotyczno-sportowym, gdzie wychowanie młodego pokolenia łączono z popularyzacją zdrowego, sportowego stylu życia. Przed wojną wraz z siostrą Anną, która, niestety, też już nie żyje - i mamą, oczywiście w sokolim stroju, w kapelusiku z piórkiem, uczestniczyłyśmy w zjeździe stowarzyszenia w Golubiu-Dobrzyniu. Z siostrą należałyśmy do dziecięcej sokolej drużyny. Do dziś pamiętam refren hymnu: „Hej, bracia, kto ptakiem przelecieć chce świat, niech skrzydła sokole od młodych ma lat”. Mój Boże, co tu mówić o skrzydłach, kiedy człowiek się cieszy, jeśli uda mu się postawić nogę i zrobić kilka kroków.
Rodzicom dobrze się powodziło i dlatego moja Mamusia z kuzynką, siostrą zakonną, pojechały do Lourdes prosząc o zdrowie i błogosławieństwo Boże. Kiedy powróciły, opowiadały Tacie o tym cudownym miejscu. Wtedy w rodzinie narodził się pomysł, aby taką grotę, jaka jest w Lourdes, postawić blisko nas, aby wszyscy mogli się modlić. Tata pojechał do swoich rodziców, a moich dziadków, Katarzyny i Józefa, którzy pod Grudziądzem, w Rywałdzie prowadzili duże gospodarstwo rolne. Razem z dziadkami postanowili sfinansować budowę takiej groty na cmentarzu, w pobliżu zabytkowego kościoła. Grota nadal stoi i jest tabliczka, kto ją postawił. Piękny jest kościół i klasztor, w którym UB więziło prymasa Polski, ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego. Kiedy ksiądz Prymas we wrześniu 1972 roku koronował cudowną figurę Matki Boskiej Rywałdzkiej, ja też tam byłam w tłumie licznie przybyłych wiernych.
Przed wojną rodzice realizowali duże dostawy do wojska. Dobrze nam się powodziło, ale później przez dewaluację - jak pamiętam z opowiadania dorosłych - bardzo dużo stracili. Po wojnie próbowali wznowić działalność, ale domiary sprawiły, że musieli zamknąć firmę. Miała ona niemałe tradycje, bo dziadkowie mamusi, Feeserowie, już zajmowali się rzeźnictwem w Chełmży. Przed wojną często do nich jeździliśmy i to był dla mnie drugi dom.
Mnie rzeźnictwo również bardzo interesowało, ale rodzice przekonywali, że to jest zbyt ciężkie zajęcie dla kobiety. Lubiłam i nadal lubię pracować przy mięsie. Robię białą kiełbasę, pasztety, wekuję mięso, na swoje i dzieci potrzeby.
W 1952 r. wyszłam za mąż za Henryka Skopińskiego i za mężem wróciłam do Grudziądza, gdzie mieszkam do dzisiaj. W Albumie wspominałam już moich teściów, Ludwikę i Władysława Skopińskich, bardzo zacnych ludzi. Teść był mistrzem krawieckim w Grudziądzu, prowadził swój zakład przy ul. Groblowej.
Zawsze lubiłam dużo pisać. W młodych latach, kiedy tylko przeczytałam, że jakiś król, prezydent, premier, biskup ma urodziny albo jakieś święto, to wysyłałam życzenia. Zawsze pisałam po polsku i bardzo prosto. Przykładowo: „Król Szwecji, Szwecja.” I prawie zawsze otrzymywałam podziękowania, już w ich rodzimych językach i najczęściej również fotografie. Od królowej angielskiej, a pisałam na jej srebrne gody, miałam nawet otrzymać album o historii Wielkiej Brytanii, tak przynajmniej wynikało z przetłumaczonego listu. Jednak tego albumu nigdy nie dostałam. Posiadam zdjęcie szwedzkiej rodziny królewskiej z małymi dziećmi przy kominku, rodziny królewskiej z Norwegii, podziękowania z dworu brytyjskiego, od marszałka Tito, z sekretariatu Papieża i od wielu innych osobistości: od premiera Australii, prezydenta Czech, Francji, od naszych biskupów, od księdza Prymasa i od ekipy filmu „Szpital na peryferiach”, bo do nich też pisałam. Raz tylko napisałam do naszych krajowych władz, do Cyrankiewicza, ale nic mi nie odpowiedział, to już do innych nie wysyłałam żadnych życzeń.
Moi rodzice Helena i Alojzy Poznańscy chorowali na cukrzycę i wcześnie zmarli. Po wojnie ojciec pracował jeszcze w państwowym sklepie, mama nie pracowała. Ja jako panienka krótko pracowałam w banku i to nie byle gdzie, bo w samym skarbcu przy placu Rapackiego w Toruniu. Po ślubie mąż nie zgodził się na moją zawodową pracę. Przeżyliśmy wspólnie 44 lata. Wychowaliśmy troje dzieci: Gabrysię, Romana i Piotra. Doczekałam się 7 wnuków i 3 prawnuków.