Piotr Zaremba

„Władca Much” w Och Teatrze – na ile jesteśmy drapieżnikami

„Władca Much” w Och Teatrze – na ile jesteśmy drapieżnikami Fot. FOT. Robert Jaworski/ mat. pras.
Piotr Zaremba

„Władca much”, adaptacja sławnej powieści Williama Goldinga, w komercyjnym Och Teatrze, to udany sprawdzian sprawności aktorskiej młodzieży. Ale także sam, dziś już klasyczny, tekst przetrwał próbę czasu

„Władca Much” Brytyjczyka Goldinga z roku 1954 to jedna z książek, która kształtowała moje pokolenie. To opowieść o grupie chłopców, którzy w następstwie katastrofy samolotu trafiają na bezludną wyspę, gdzie zmagają się z elementarnymi wyzwaniami, bytowymi, ale i dotyczącymi budowania wspólnoty. Jest świetnie napisana i dotyka tylu różnych rzeczy równocześnie.

Można ją odczytać w sposób najbardziej oczywisty, dosłowny. Oto człowiek oddzielony od cywilizacji wraca do stanu dzikości. Z dziećmi jest nawet łatwiej, bo przecież one, jeszcze nie w pełni ukształtowane, mają tę dzikość w sobie.

O czym to jest?

Ale też starcie dwóch chłopców: próbującego strzec norm Ralfa i stopniowo podważającego te normy Jacka, to pasjonująca opowieść o elementarzu życia społecznego, chwilami nawet polityki. To traktat o zdobywaniu i traceniu przywództwa, o rodzeniu się relacji opartej na strachu i posłuszeństwie. O tym jak łatwo stworzyć despotię w miniaturowym wydaniu.

Szedłem na to mimo wszystko odrobinę sceptyczny z jednego powodu. Po Goldingu brało się za podobną tematykę wielu autorów. Popkultura jest dziś aż przeciążona opowiastkami o tym, jak – na przykład w krajobrazie postapokaliptycznym – ludzkość cofnięta w rozwoju próbuje się organizować na nowo powielając stare błędy, tworząc reguły albo je niszcząc, wracając do stanu dzikości albo próbując się przed nim uchronić. To jeden z archetypów.

Prawda, Golding odkrył tę tematykę dawno temu. Ale czy dziś nie wyda się ona w jego wersji banalna? Czy nie będzie wyważaniem otwartych drzwi? Albo nie zabrzmi jak zbiór oczywistych morałów? My to wszystko słyszeliśmy już dziesiątki razy.

Piotr Ratajczak sięgnął po teatralną adaptację powieści z roku 1995, napisaną przez wziętego scenarzystę Nigela Williamsa. W Wielkiej Brytanii zaczęto ją wystawiać od razu w teatrach. Ale w Polsce nie zrobiono tego do tej pory ani razu.

Przypomnijmy, że powieść doczekała się dwóch adaptacji filmowych, co dowodzi żywego zainteresowania nią. Na potrzeby tej recenzji obejrzałem je obie. Brytyjska wersja Petera Brooka z roku 1963 spychała ten tekst ku zbyt prostej metaforze politycznej, sugerującej przestrogę przed faszyzmem. Wersja amerykańska Harry’ego Hooka z roku 1990 rezygnowała z kolei w dużej mierze z deliberatywności powieści. Dialogi zostały uproszczone do niezbędnego minimum. Dostaliśmy opowiastkę o konfrontacji szlachetnego Ralfa i złego Jacka, co jest schematem. Głębsza refleksja nad społecznymi mechanizmami w dużej mierze wyparowała.

Tekst Williamsa próbuje z kolei zachować naturę powieści, niby realistycznej, a przecież operującej cząstkowymi metaforycznymi scenami, które w sumie składają się na metaforę ogólną. Są w niej zachowane Goldingowe naiwności, choćby kawałki dialogów dziecięcych rozbitków przesycone retorycznym pacyfizmem z czasów Zimnej Wojny, zbyt prostym jako element diagnozy na temat ludzkiej natury. Niektóre kawałki, jak choćby tyrada Prosiaczka, trzeciego głównego bohatera, przestrzegająca przed nienawiścią, szeleszczą z kolei publicystyką, której u Goldinga w takiej formie nie ma. Ale w sumie jest tu zachowany niepokojący duch powieściowej przestrogi.

Jeśli miałem wątpliwości, czy warto było wchodzić po latach do tej samej rzeki, rozwiały ją moje doświadczenia widza. Siedziałem obok wycieczki szkolnej. Młodzi ludzie, głównie dziewczęta, chłonęli tę opowieść (albo przypowieść) jako coś dla nich ważnego. Jest to wszak żwawa, dobrze opowiedziana historia. Metaforyczne sekwencje bynajmniej tej atrakcyjności nie gubią. Inscenizacja Ratajczaka ją dodatkowo wydobyła nie rezygnując z komplikacji pomijanych w filmach.

Bezludna wyspa w teatrze

Oczywiście musimy się przygotować na konsekwencje teatralizacji tej historii. Zamiast bezludnej wyspy z jej krajobrazami dostajemy na scenie między dwiema stronami widowni gąszcz podestów i poręczy, zbudowanych według projektu Marcina Chlandy, po których wspinają się albo z których zwieszają się aktorzy podkreślając młodzieńczość swoich postaci. Początkowo to tylko dziecięcy odruch zabawy. A potem?

Gra świateł (też Chlanda) musi wystarczyć za widoki, wiele sytuacji rozgrywanych jest z odwołaniem się tylko do naszej wyobraźni. Poza początkową sceną wsiadania do samolotu przy dźwiękach uspokajającej klasycznej muzyki (motyw ten powróci w finale), to całe miotanie się na podestach, w domyśle skałach, lub u ich podnóży, pozwala na wytworzenie aury narastającej dzikości. Grozę eskaluje świetna muzyka Macieja Zakrzewskiego.

Dziecięce postaci grają dorośli, choć młodzi aktorzy. Ma to swoje konsekwencje. W filmach widzieliśmy prawdziwe dzieci, no powiedzmy młodszych nastolatków, choć i maluchy. Tu jedynym dzieckiem jest nieprzedstawiony w teatralnym programie Leopold Surowiec, będący jednoosobowym reprezentantem owych maluchów. Wypada świetnie, naturalnie. Ale fakt, że reszta tylko markuje dziecięcość, nie przesadnie zresztą, spycha całą inscenizację dodatkowo ku metaforze. Także metaforze politycznej.

W programie dostajemy zresztą wywód mainstreamowego lewicowca Adama Leszczyńskiego o tym, jak rodzi się władza dyktatorska, z odniesieniami do naszych czasów. Oczywiście, kiedy Leszczyński oznajmia na końcu, że „ten kawałek opowieści znamy jednak wszyscy z własnego doświadczenia”, trudno nie nabrać podejrzeń, co dawny publicysta „Gazety Wyborczej” ma na myśli. Choć oczywiście to może dotyczyć choćby Rosji Putina. Ja miałem skądinąd w kilku momentach to skojarzenie i tego wcale nie żałuję.

„Władca much” jest trochę o polityce, ale nie tylko o niej. Na szczęście Ratajczak, sam czasem wikłający się w swoich innych przedstawieniach w doraźne aluzje, zadbał tym razem aby to było także o bardziej ogólnie ujętej ludzkiej naturze. W istotę przedstawianej nam dziecięcości, z jej beztroską, brakiem konsekwencji, ale i drapieżnością, ba okrucieństwem, musimy uwierzyć siłą wyobraźni i nawet wierzymy. Skądinąd jeśli chłopców potraktujemy jako trochę starszych niż ci z powieści Goldinga czy z filmów, to zmienia wymowę tylko do pewnego stopnia.

Trzy postaci z dziesięciu „dziecięcych” (Wojciech Chorąży pojawia się jako jedyny „dorosły”) są grane przez aktorki, a nie przez aktorów. Ale one udają chłopców. Może nawet ich cienkie głosy pozwalają nam uwierzyć, że mamy do czynienia z chłopcami młodszymi, delikatniejszymi, przed mutacją.

Inną modyfikacją jest zmniejszenie liczby postaci. Ma to następstwa co do wymowy. Zaciera się wrażenie, że pierwszy przywódca Ralf zostaje opuszczony przez cały tłum chłopców. Stronników Jacka jest w przedstawieniu właściwie równie mało, wygrywają tylko swoją drapieżnością, a nie liczebną przewagą. Ale w teatrze tłum był nie do utrzymania.

Skądinąd w filmach wybijała się tak naprawdę tylko trójka: Ralf, Jack i Prosiaczek. Tu każdy ma swoją oddzielną twarz i charakter. Ich postaci są momentami chodzącymi symbolami, ale nie przestają mieć indywidualnych cech. Młodzi aktorzy dodajmy wykorzystują to do granic możliwości. Ale też Ratajczak zadbał aby ten tekst nie stracił różnych swoich wieloznaczności , powtórzmy raz jeszcze, komplikacji.

Z kilkoma zmianami wobec powieści się nie zgadzam – trudno mi orzec na ile dokonał ich Williams, a na ile Ratajczak. Pierwsze zabójstwo dokonane na Simonie, w powieści jest produktem czystego strachu. Oni naprawdę biorą kolegę za Zwierza (w tym tłumaczeniu za Potwora). Strach jest czynnikiem utwierdzającym racje Jacka, ale na początku autentycznym. Tu widzimy na scenie atak morderczego szału, ale nie mamy pewności, czy przynajmniej inicjatorzy mordu nie mają świadomości, kogo atakują. Tym większe wątpliwości budzi udział w tym zdarzeniu Ralfa i Prosiaczka.

Relacje między tymi dwoma bohaterami są u Goldinga głębsze i ciekawsze. Chwilami Ralf akceptuje grubego, drażniącego chłopca niemal jako swego doradcę. Zarazem cała powieść jest napisana z perspektywy Ralfa. I to on, a nie Prosiaczek, ma wyrzuty sumienia z powodu tego, co wszyscy zrobili z Simonem.

Takich „odchyłek” jest trochę. Ale to nie zmienia zasadniczego wrażenia, że to się ogląda z zaciekawieniem i napięciem – zarówno jako studium bez mała psychologiczne, jak i przypowieść o ludzkiej zbiorowości, o jej mechanizmach. Szczęśliwie dla mnie idąc do teatru słabo pamiętałem korowód powieściowych zdarzeń. Odkrywałem je więc na nowo.

Ralf i inni: potęga aktorstwa

Tak naprawdę główną i najciekawszą postacią jest Ralf. Na początku wydaje się być urodzonym kandydatem na wodza. Inaczej niż potencjalne popychle kolegów Prosiaczek, on jest wysportowany, przystojny i energiczny. W dziecięcym rozumieniu normalny.

Zaczyna jednak przegrywać, kiedy po pierwsze nawołuje do przestrzegania reguł. Ich symbolem jest znaleziona na początku na plaży muszla – koncha, którą trzeba trzymać w ręku, żeby mieć prawo do przemawiania na zebraniu. Po drugie usiłuje pilnować dobra wspólnego. Jego nawoływanie aby podtrzymywać ogień zderza się najpierw z anarchicznymi odruchami kolegów, a potem z chaotyczną naturą rodzącej się despotii chłopców myśliwych, dla których celem samym w sobie staje się zabijanie.

Zarazem Ralf się chwieje, próbuje negocjować, pozyskać kolegów. Uosabia słabości modelu demokratycznego. Po mistrzowsku uchwycił te wszystkie jego cechy Jędrzej Hycnar. To znakomita kreacja, jedna z lepszych w tym teatralnym roku. Jego Ralf miota się między bezrefleksyjnym optymizmem a poczuciem ciężaru. W jednej ze scen, po raz pierwszy upokorzony, ma łzy w oczach. Patrząc na niego wiemy na długo przed końcem, że aby spełnił się najgorszy ale logiczny scenariusz, on musi paść ofiarą. Jego przemiana z beztroskiego nastolatka w przegranego lidera została zagrana przez Hycnara na tylu tonach, na ilu tylko to było możliwe.

Jego rywalem jest Jack, mniej skomplikowany, od początku prący do marszu na różne skróty. Jego postać uosabia tezę, że anarchia jest matką tyranii, bo ten chłopiec najpierw rozbija porządek demokratyczny, nastawiony na wzajemne wspieranie się, a potem tworzy porządek nowy, oparty na dzikości i poddaństwie, na strachu. Jego tyrania jest zarazem tyranią nieporządną, nieefektywną, szkodzącą samej sobie. Stąd moje skojarzenie z Rosją Putina.

Pozostaje kwestią otwartą, na ile Jack świadomie wymyślił swoją ostateczną rolę, a na ile to wynikło ze strachu, który ogarnął ich wszystkich, jego także. Tak bywa z tyraniami. W każdym razie Ignacy Liss grający Jacka mnie zaskoczył. Grywał do tej pory z reguły sympatycznych współczesnych chłopców. Tu zmienia się na naszych oczach z nadaktywnego wisusa w drapieżnika z twarzą umazaną krwią. Ta przemiana została przez Lissa oddana wiarygodnie i bardzo ekspresyjnie.

Prosiaczek Michała Lupy jest taki, jak być powinien. Nie przestaje być drażniącym upierdliwcem, a już zmierza do roli ofiary. Adaptacja, względnie inscenizacja odebrała mu trochę atutów, w powieści ma więcej zasług dla zbiorowości. Za to w kilku ostatnich scenach staje się postacią tragiczną.

Znakomici są Sebastian Dela jako Roger, Konrad Żygadło jako Maurice i Maciej Marcin Tomaszewski jako Bill. Ich postaci są stosunkowo nieskomplikowane. To ci, którzy dają się uwieść Jackowi. Za to ich narastająca dzikość zostaje oddana przez młodych aktorów z perfekcyjną ekspresją. To oni najmocniej szaleją na scenie, dokonują najwięcej małpich wygibasów. Chapeau bas także za fizyczną sprawność.

Zwłaszcza Tomaszewski wydał mi się postacią ciekawą. Z jednej strony jego akces do myśliwych łączy się z może największym szaleństwem. On naprawdę wierzy, że zmienił się w dzikusa, „tubylca”. Zarazem ma on wątpliwości. Chwieje się, na chwilę przyłącza do Ralfa. Delikatność postury aktora wspaniale kontrastuje z jego rozedrganym drapieżnictwem. A przy całej swojej drapieżności on cały czas pozostaje kolejną potencjalną ofiarą nowego wodza.

Postaci grane przez aktorki są z natury delikatniejsze, bardziej refleksyjne. Helena Englert gra Simona, outsidera i nieudacznika. Jego (jej) rozmowa z głową świni, która stała się totemem, owym Władcą Much, jest świetnym popisem autodestrukcyjnej neurozy. Kamila Janik i Natalia Szczypka to bliźniaki: Eryk i Sam, przerażone, zagubione, skazane na nieustanny brak pewności siebie. Stają się, tak jak w powieści, jednym, wiecznie roztrzęsionym organizmem.

Chciałoby się powiedzieć o aktorach: tacy młodzi, takie młode, a tyle już umieją. Przede wszystkim umieją stworzyć na naszych oczach świat i naprawdę nas nim przerazić.

Ta jedna scena!

Jest w tej inscenizacji scena, którą odebrałem jako naprawdę wstrząsającą. To scena, kiedy „szczep” Ralfa idzie pertraktować z myśliwymi Jacka. Po tym jak zostali przez tamtych obrabowani i pozbawieni dostępu do ognia.

Rosły, jeszcze niedawno pewny siebie Ralf wlecze się na czele, z wzrokiem wbitym w ziemię. Bliźniaki prowadzą oślepionego Prosiaczka, który stracił okulary. Na końcu maluch. Kaleka, bezbronna, krucha demokracja idzie zmierzyć się z triumfującą przemocą, takie było moje skojarzenie. Współczesne analogie polityczno-historyczne nasuwają się same.

Już dla tej jednej sceny warto to było zobaczyć. Owszem, wszystkie te wątki podejmowano potem wiele razy. Ale Golding zrobił to najlepiej, a jego oferta, w wersji Williamsa i Piotra Ratajczaka, zachowała świeżość. Zarazem warto pójść na „Władcę Much” do teatru także po to aby zobaczyć, jak świetnych mamy młodych aktorów. To ich popis. Reżyser zebrał z artystycznego rynku najlepszych.

Piotr Zaremba

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.