Sieklucki: Przez dziesięć lat działałem w piwnicy
Znając legendy o tym, jak się współpracuje z Janem Klatą jako reżyserem, myślałem, że to będzie ciężki dla nas czas. Czas, umówmy się, wielkiej próby. Zdziwiłem się - mówi Piotr Sieklucki, twórca i dyrektor Teatru Nowego Proxima.
Piotrze, za twoją sprawą powrócił do Krakowa Jan Klata, były dyrektor Starego Teatru. Na dodatek pojawił się na twojej scenie wraz z Moniką Frajczyk, Małgorzatą Gorol, Bartoszem Bielenią i Marcinem Czarnikiem, czyli czworgiem zbuntowanych, byłych już aktorów Starego. Czy to jakaś prowokacja?
Niezamierzona. Do naszego spotkania doszło zaraz po tym, jak Jan przestał być dyrektorem narodowej sceny, w dość ciężkim dla niego momencie. Zaprosiłem go wtedy do naszej kawiarni i zadeklarowałem, że nawet jeśli na wzór Teatru Polskiego w Podziemiu trzeba będzie robić podobny model Starego, to nasze drzwi są otwarte. Ostatecznie Jan Klata na własnych, a nie podziemnych warunkach, został naszym reżyserem. Dzięki zaangażowaniu w Teatr Nowy strategicznego mecenasa i Fundacji Kultury Cracovia Genius Loci udało się sfinansować tę produkcję.
Na stronie internetowej teatru przeczytałem w zapowiedzi sztuki, że „twórcy chcą spłacić dług wobec krakowskiej publiczności”.
To są słowa Klaty. Janek miał świadomość, że krakowskim widzom zabrano nagle coś, do czego przyzwyczaił ich przez kilka lat. Jego wybór padł więc na „Dług” oraz na aktorów, którzy w geście solidarności odeszli wraz z nim z Narodowego Starego Teatru. Ze wspomnianą już czwórką miała zagrać też Jaśmina Polak, jednak z racji wcześniejszych zobowiązań nie dała rady być z nami. Ale i tak otrzymaliśmy wymarzoną i wspaniałą obsadę. Aktorzy doskonale się znają, rozumieją, lubią i cenią. W zasadzie nie było żadnych awantur, nawet przed premierą.
A Jan Klata? Z nim też łatwo się współpracowało?
Znając legendy o tym, jak się współpracuje z Janem jako reżyserem, myślałem, że to będzie ciężki dla nas czas. Jestem więc bardzo zdziwiony, bo relacje mieliśmy nie tyle partnerskie, co wręcz rodzinne. Było cudownie i dlatego mam nadzieję, że to nie jest jego ostatnia realizacja w naszym teatrze.
Wybraliście „Dług” Davida Graebera, pozycję ważną…
I trudną.
…opisującą świat przez pryzmat podziału ludzkości na wierzycieli i dłużników, a w konsekwencji panów i poddanych. Mówiącą o tym, co zrobiła z człowiekiem na przestrzeni wieków kwestia zadłużenia.
To był pomysł Janka. Przyznam też, że gdy przeczytałem tę potężną, arcymądrą księgę, wydawała mi się nie do zrealizowania na scenie. Tymczasem pomysł Klaty wciąż ewoluował, a dzieło Graebera stało się praktycznie inspiracją do pokazania kwestii długu poprzez wielkie dzieła literatury, choćby „Fausta” Goethego czy „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego.
Niedługo kolejna premiera w Nowym i kolejne podejrzenie o prowokację. „Król Maciuś Pierwszy” przygotowywany jest wspólnie z absolwentami wydziału tańca krakowskiej Akademii Teatralnej, który od dekady działał w Bytomiu. Jak wiemy, senat uczelni wraz z rektor Dorotą Segdą postanowili zawiesić, a w zasadzie uśmiercić tę placówkę. Mam wrażenie, że był to przejaw wielkopańskiego spojrzenia na biedny Bytom, któremu postanowiono zabrać jedną z ostatnich instytucji kultury, bo chciała być niezależna.
Ja tej decyzji nie rozumiem. Widzę w niej jakąś prywatę, a nie dobro uczelni. Kraków nie dogadywał się z bytomskim dziekanem, a skoro nie można się dogadać, to najlepiej zaorać wszystko. Nie będę już więcej komentował tej sytuacji. Szkoda tylko studentów i absolwentów Bytomia. Są świetni. Uwielbiam z nimi pracować. Potrafią grać, świetnie tańczą, świetnie się ruszają. Są inaczej przygotowani do gry w zespole, wydają się być bardziej otwarci, bardziej elastyczni. Początkowo dyrektorzy teatrów nie traktowali ich poważnie. Musieli więc ostro walczyć o swoje miejsce, być przedsiębiorczy, zakładać własne grupy, zrzeszać się w stowarzyszenia. W tej chwili wielu z tych ludzi radzi sobie świetnie, czasem nawet lepiej niż aktorzy dramatyczni.
O co więc tu chodziło?
Nie bardzo wiem, ale jest to smutne, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, jak gigantyczne pieniądze włożono w przygotowanie i doposażenie budynku, również ze środków europejskich. Zamykanie wydziału to nic innego jak niegospodarność i sprzeniewierzenie środków. Przez 10 lat wielu profesorów włożyło w to miejsce ogromną ilość pracy i serce. Wielka szkoda. Choć w trawie piszczy, że może jednak nie zamkną, a zreformują.
Kończąc wątek „krakówka”, podobają ci się sztuki w Starym Teatrze? Dyrektor Marek Mikos rządzi już dwa lata i bardzo słabo to wygląda, ale może warto dać mu jeszcze szansę, bo przecież pierwsze dwa lata w wykonaniu Jana Klaty też nie były zachęcające. Dopiero potem Klata włączył turbo, a teatr eksplodował świetnymi przedstawieniami.
Pytanie, czy te pierwsze dwa lata to był czas Jana Klaty, czy bardziej jego ówczesnego zastępcy Sebastiana Majewskiego? Myślę, że Klata przez te pierwsze dwa lata mógł być obarczony wcześniejszymi zobowiązaniami reżyserskimi. Kiedy obaj panowie elegancko się pożegnali, Stary Teatr wystrzelił w kosmos. Nie chcę natomiast rozmawiać o dyrektorze Mikosie, to są wewnętrzne sprawy jego teatru, jestem mu wdzięczny, że udostępnia mi swoich aktorów…
Wróćmy do mniej więcej 2005 roku, do początków Teatru Nowego. Nie śmiali się z ciebie ludzie? Nie mówili, że porywasz się z motyką na słońce, że to będzie jakaś efemeryda, która szybko padnie lub co najwyżej będzie wegetować gdzieś w bocznej bramie, w jakiejś krakowskiej oficynie?
Ależ ja przez dziesięć lat też działałem na boku, w piwnicy! Ale nie, nie śmiali się ze mnie. To był zresztą inny, trudny czas. Wówczas krakowski teatr był zamknięty na młodych. Ani w Słowac-kim się nie pojawiali, ani w Starym. Ideą, jaka nam przyświecała, było więc otwarcie się na nowych ludzi, na debiuty. Po prostu nie było dla nas miejsca, musieliśmy stworzyć je sobie sami. Na scenie przy Gazowej debiutowali Radek Rychcik, Iwo Vedral, Szymon Kaczmarek, Tomasz Nosiński, Anna Gorajska i wiele innych nazwisk mających dziś wysoki status w polskim teatrze. To był piękny czas, coś się udawało, coś się nie udawało. Wspólnymi siłami naszego zespołu założycielskiego pchaliśmy ten wózek dzięki gościnności Janusza Marchwiń-skiego.
Zaczynałeś od wielkich kontrowersji, niektórzy aktorzy mieli problem, by zagrać w twoim „Lubiewie”. Była też przerwana współpraca w Kielcach, przy okazji „Drakuli”. Mówiono o was „pedały i skandaliści”. Czy ten czas minął?
„Pedały”! Rozpowszechniało to wielu krakowskich aktorów, cholera wie z jakich powodów. Pedały, bo co? Bo pierwszą siedzibę mieliśmy pod słynnym klubem Cocon, gdzie spotykają się środowiska LGBT? Pedały, bo co? Bo wystawiliśmy „Lubiewo”, gdzie kilku aktorów odmówiło współpracy po przeczytaniu scenariusza, twierdząc, że w czymś tak wulgarnym, obleśnym i wyuzdanym grać nie będą? Potem ten jeden jedyny przez 15 lat „pedalski” spektakl dostał Grand Prix na Festiwalu Prapremier. Najważniejsza premiera roku 2012! Wielki sukces spektaklu, w który zaangażowana była również Krysia Czubówna. Bagno mają ci ludzie w głowie, opowiadając takie rzeczy. Od tamtego czasu zrobiliśmy tak wiele różnorodnych rzeczy, że nie wiem, czy te skojarzenia są aktualne. Pracowaliśmy z Bogdanem Hussakow-skim, pracujemy z aktorami seniorami, m.in Jackiem Stramą, Edwardem Linde-Lubaszenko, Elżbietą Karkoszką, Anią Tomaszewską, Maćkiem Ferlakiem; pracujemy z czołówką polskich aktorów! A poza tym dziś nasz teatr w 50 proc. skupia się na działalności społecznej.
No właśnie, pewnie wciąż niewiele osób wie, że wyciągnęliście rękę w stronę osób starych, często samotnych, opuszczonych.
Teraz jest w tej kwestii dużo lepiej, ale kiedy startowaliśmy z projektem lata temu, bardzo niewiele instytucji zajmowało się seniorami, zwłaszcza na prowincji, w której stronę postanowiliśmy się zwrócić. Działa to tak, że wybieramy gminy w Małopolsce, jedziemy tam i rozmawiamy z proboszczem oraz wójtem, którzy wiedzą najlepiej, kto cierpi z powodu samotności i komu dzieje się krzywda, komu po prostu taki program jak „60+ Nowy Wiek Kultury” mógłby być potrzebny. Projektem od lat zajmuje się Danusia Bień i Tomek Kireńczuk, współzałożyciele teatru.
Na czym polega wasza pomoc?
Co roku wybieramy po 25 osób z trzech gmin i organizujemy dla nich szkolenia z komunikacji, radzenia sobie w kłopotach, umiejętności artykułowania swoich potrzeb. Ci ludzie często są straszliwie pozamykani, a problemy duszą w sobie. Mieliśmy np. ponad 90-letniego pana, zresztą weterana wojennego, którego dzieci wyrzuciły z domu do piwnicy i który nie potrafił powiedzieć, że czuje się skrzywdzony... Po półrocznych szkoleniach taką grupę przejmował artysta, który robił z nią przedstawienie lub kabaret, by ci ludzie mogli pokazać się w swojej gminie np. na festynie. Jeździł tam z nami Marcin Daniec, Zbigniew Wodecki, Edward Linde-Lubaszenko, Krystyna Czubówna, Izabela Trojanowska, Tadeusz Drozda. Swoimi występami „zwabiali” lokalną społeczność na spektakl seniorów.
Nie zdarzało się, by podejrzewano was o szerzenie ideologii gender?
Mieliśmy jedną taką sytuację. Prowadzimy projekt „Be Brave” (Bądź Odważny), skierowany do młodzieży gimnazjalnej. Wchodzimy w porozumienie z dyrekcjami szkół, którzy oddają nam we władanie jakąś przestrzeń i zamieniamy ją w strefę relaksu lub strefę muzyki. Pewnego razu jakaś nauczycielka wpadła do nas z krzykiem, że w sali nie ma krzyża, i że ona nas „wyguglowała”, więc już wie, kim jesteśmy. Wydarzyło się to na otwarciu, dzieci płakały, ona się darła, dyrektor siedział w milczeniu. Poszedł nawet donos do kuratorium oświaty, przetrzepano wszystkie szkoły, gdzie się pojawiliśmy, choć projekt jest dofinansowywany z ministerstwa pracy i z ministerstwa kultury. To było przykre doświadczenie. Ale może nas bardziej umocniło. Warto robić takie projekty, by chronić dzieci przed atakami frustracji i paniki. Bądźmy odważni!
Obserwując przemiany kulturowe i rewolucję technologiczną, nie obawiasz się, że teatr jest sztuką XX wieku, a jego czas mija?
Ja się tych zagrożeń nie boję. Dobry teatr zawsze będzie umiał do siebie przekonać wrażliwych ludzi, jednak musi mieć coś do powiedzenia. Wtedy na pewno oderwie człowieka od smartfona. Ale fakt, ramoty teatralne widza mocno zniechęcają, i to już w dzieciństwie. Tymczasem może być zupełnie inaczej, o czym świadczy nasza „Akademia pana Kleksa”, która była totalnym szałem, euforią, dzieci wychodząc z teatru, chciały rozpieprzyć ten świat, chciały nim rządzić. To jest najtrudniejsza widownia, ona niczego nie udaje, ma w kieszeni telefony, i jeśli jest nudno, to szybko się dekoncentruje i daje szybką, krytyczną odpowiedź.
Stąd też wziął się pomysł „Króla Maciusia Pierwszego”?
Tak, a za nim pójdzie pierwszy „spektakl medyczny”, czyli „Było sobie życie”. Chcemy go zrobić wspólnie z kliniką przy ul. Skawińskiej i opowiedzieć dzieciom w ciekawy sposób, czym są wirusy, co się może dziać z chorym serduchem, a co z wątrobą, kiedy przestaje prawidłowo działać, słowem - pragniemy zajrzeć do tego fenomenu, jakim jest nasz organizm. I wychować sobie widza świadomego.