Być może ktoś zadebiutował na łamach „Gazety Lubuskiej” jako dziecko lub za jej pośrednictwem odnalazł miłość swego życia? Chcemy poznać Państwa wspomnienia.
Jest lipcowy ranek, połowa lat 90. minionego wieku. Pamiętam, że wtedy na podwórku przy ul. Kazimierza Wielkiego, tuż obok kościoła pw. Najświętszego Zbawiciela, znajdował się jeszcze plac zabaw, a nie nielegalny parking dla kilkudziesięciu samochodów. Co to był za plac! Na huśtawkach siedziało się od rana do wieczora, a w piaskownicy dzięki łopatkom i wiaderkom można było zbudować prawdziwe królestwa z piachu...
By zasiąść na trzepaku, razem ze starszymi dzieciakami, trzeba było sobie na ich szacunek zasłużyć. Ale jak już dopuścili do swojego towarzystwa, to z pełnią profitów - czyli możliwością grania w podchody i prezentowania umiejętności gimnastycznych (kto potrafił robić fikołki na górnym szczeblu, zasługiwał na prawdziwe uznanie lokalnej społeczności...).
Na tym to właśnie podwórku spotkał moją mamę i mnie fotoreporter „Gazety Lubuskiej” - Tomasz Gawałkiewicz. Miałam cztery lata, ale pan Gawałkiewicz już wtedy był mi znany. Bo zawsze można go było spotkać na deptaku ze swoim sprzętem fotograficznym, noszonym wtedy w charakterystycznej, żółtej skrzynce. Byłam przekonana, że trzyma w niej lody, a nie aparaty! I dopiero dzięki tej przygodzie dowiedziałam się, jak było naprawdę.
- Pani córka świetnie się nada - powiedział wtedy T. Gawałkiewicz. A przynajmniej ja to tak pamiętam, a pamięć mam całkiem niezłą! Fotograf w kilku słowach wyjaśnił mojej mamie, do czego tak świetnie się nadaję.
Pewien wędkarz z Nowego Kisielina (wtedy o połączeniu miasta z gminą nikt jeszcze nie myślał...) złowił w Zaborze, bagatela, prawie 2-metrowego suma. W tym wyczynie pomógł mu nastoletni syn, z którym wędkarz dumnie zaprezentował się na jednej z fotografii.
W artykule można przeczytać, że ryba pływała z pewnością już jakieś dwadzieścia lat. I pływałaby drugie tyle, gdyby nie pewna uklejka, na którą 40-kilogramowy sum dał się niecnie złapać. No dobrze, ale gdzie w tym wszystkim miejsce na moją, skromną, osobę? Otóż ja, jako czterolatka, mierzyłam wtedy dokładnie 100 cm mniej niż olbrzymi sum. Fotograf zdecydował, że świetnie będę się nadawać do fotomontażu, niezwykle nowatorskiego jak na ówczesne czasy, gdy komputery wciąż były dla większości Polaków jedynie w sferze marzeń.
A mama? Szybko zgodziła się na mój występ w gazecie, uprzednio przebierając mnie w odświętny strój, który dziś, z perspektywy czasu wydaje się nieco komiczny... Ale jak prezentować się w gazecie, to tylko z klasą! W końcu zobaczy to cała Zielona Góra.
Fotograf poprosił, bym położyła się na redakcyjnej podłodze, której wykładzina świetnie imitowała fale jeziora. Następnie ustrzelił parę fotografii, a na pamiątkę podarował nam jedno zdjęcie. Dopiero w gazecie zobaczyliśmy, w jak zmyślny sposób graficy porównali mnie i potężną rybę. I tak „czteroletnia Natalka” debiutowała na łamach „Gazety Lubuskiej” jako... porównanie dla olbrzymiego suma, który był dwa razy większy od małej zielonogórzanki.
Dumna mama przechowała mój pierwszy występ w „Gazecie Lubuskiej”, a ja odkryłam go ponownie nie tak dawno. I ze śmiechem stwierdziłam, że choć artykuły do „GL” piszę od roku, to debiut na jej łamach miałam już ponad 20 lat temu. Kto by się spodziewał, że ta mała dziewczynka sama będzie tworzyła kiedyś teksty o zielonogórskich sprawach?
Ile takich wspomnień kryje nasza „Gazeta Lubuska”? Chcielibyśmy poznać choć część z nich...