Piekło Tyrone’ów bez wstępnej tezy. „Pewnego długiego dnia” w Starym Teatrze
Żaden spektakl teatralny ostatnich lat nie wywołał u mnie takiej huśtawki nastrojów jak „Pewnego długiego dnia” Eugene’a O’Neilla w Starym Teatrze w Krakowie. Zacząłem od oporu wobec produkcji Luka Percevala. Skończyłem oglądać porażony, przejęty, wzruszony…
Jechałem na to przedstawienie do Krakowa z ciekawością. „Zmierzch długiego dnia” (wersja tytułu z dawnego tłumaczenia Wacławy Komarnickiej i Krystyny Tarnowskiej – w oryginale „Long Day’s Journey Into Night”) to jeden z tekstów dramatycznych, na który natykałem się przez całe swoje teatralne życie. Zwłaszcza telewizyjna wersja Andrzeja Łapickiego z roku 1978, ale przecież i kolejne inscenizacje sceniczne, wraz z ofertą Krystyny Jandy sprzed 11 lat z Teatru Polonia, były jakby nie do ominięcia.
Smoliście czarna, aż przerysowana w nagromadzeniu upadków życiowych w jednym domu Tyrone’ów, nie była moją ukochaną sztuką. A jednak za każdym razem robiła wrażenie. Opowieść o rodzinie złożonej z ojca Jamesa i dwóch synów: Jamiego i Edmunda, alkoholików (z których jeden jest poważnie chory) i matki Mary, narkomanki, męczyła jak bolesny cierń, wracała.
Klasyka kontra Perceval
Amerykański Irlandczyk Eugene O’Neill zawarł w niej własne doświadczenia. James Tyrone, ojciec rodziny, jest aktorem, jak ojciec pisarza. Młodszy syn Edmund był przez rok marynarzem, jak sam Eugene. Alkohol odgrywał w życiu O’Neillów dużą rolę, jak w życiu Tyrone’ów. Choć finał był jednak inny.
Tyrone’owie są skazani na zagładę, synowie są ofiarami ojcowskiego skąpstwa, ale także własnego wykolejenia, braku życiowych celów, który topią w nałogu. O’Neill stał się za to sławnym pisarzem, jednym z narodowych autorów Ameryki. Ten dramat pozostawił swojej ojczyźnie i światu niejako w spadku. Wystawiono go w roku 1957, w rok po jego śmierci.
Zarazem stawiałem sobie pytanie, co z tym zrobi Luk Perceval, belgijski artysta rozbijający naturę klasycznego dramatu psychologicznego. Większość recenzentów przyjęła tę jego nową produkcję z zachwytem. A ja całkiem niedawno oglądałem jego wersję „Trzech sióstr” Antoniego Czechowa – zrobił to wspólnie krakowski Stary Teatr i warszawski TP.
Wywołałem wtedy oburzenie nadgorliwców uznających nienaruszalność teatralnych hierarchii i autorytetów, kiedy zupełnie dygresyjnie zaznaczyłem swój dystans wobec tamtej inscenizacji. Powtórzenie klasycznej opowieści poprzez skrajną deformację postaci, sprowadzenie ich do roli marionetek, redukcję czechowowskich dialogów do jakichś strzępów, wydało mi się przesadą, jeśli nie nadużyciem. Owszem, powstało widowisko teatralnie intensywne, wizualnie robiące wrażenie. Ale stopień odejścia od tego, co napisał Czechow, i co utrwaliła teatralna tradycja, odpychał mnie od tej oferty.
„Pewnego długiego dnia” oglądane w Starym z początku wzbudziło we mnie uczucia mieszane. Dziwność wynikająca z przesadnej umowności prezentowania postaci wydała mi się manierą. Dotyczyło to zwłaszcza najbardziej chwalonej roli Mary Tyrone, granej przez Małgorzatę Zawadzką. Jej kobieta-dziecko była umyślnie sztuczna do granic możliwości. Ja inaczej myślałem o Tyrone’ach.
Wrażenie zimnej pustki
Perceval uparł się przy maksymalnym piętrzeniu teatralnych umowności. Służąca Kathleen jest w tej wersji zarazem narratorką wygłaszającą kawałki didaskaliów. Postaci pogrążone teoretycznie w swoich codziennych czynnościach, niemal zawsze robią coś innego niż zapowiada nam grająca Kathleen Paulina Kondrak. Ta rozbieżność, niby logiczna, bo po co byłyby te didaskalia, gdyby powielały to co na scenie, mnie drażniły, bo odwracały uwagę od istoty dialogów.
Na tle prostego białego ekranu prawie nie ma rekwizytów. Początkowo, jak opowiadają aktorzy (spotkanie z nimi towarzyszyło temu przedstawieniu), dekoracje miały być bogatsze. Ostatecznie Perceval z tego zrezygnował. Philip Bussman, scenograf, stworzył wrażenie zimnej pustki.
Co ważniejsze, jesteśmy skazani na wyobrażanie sobie wszystkiego, co przydarza się Tyrone’om. Oni nawet nie markują na scenie picia niewidocznej whisky. Oni tylko są przy opowieści o tym, że się napili. Niby znamy to z teatru, oglądaliśmy po wielekroć. Jaki jest jednak sens rozbijania tymi zabiegami arcyrealistycznego tekstu, pytałem sam siebie. Choć zarazem wyczuwałem w tym logiczny zamysł. Częściowo uwolnieni z tradycyjnego psychologicznego bagażu, aktorzy jakby stawali obok swoich bohaterów i wydobywali na wierzch ich nieszczęścia i wstydliwe tajemnice czyniąc je jeszcze bardziej drastycznymi. To także teatr wymyślił już jakiś czas temu.
Z części zastrzeżeń nie wycofuję się i po końcowych brawach. Nowe tłumaczenie Karoliny Bikont z nowym tytułem odziera tekst niemal zupełnie z rodzajowości i kontekstu epoki. O’Neill napisał ten tekst pod koniec życia, ale akcja rozgrywa się w roku 1913 w stanie Connecticut. U Percevala ledwie rozpoznajemy Amerykę, ale przecież z pewnością nie tamtą. Nie dowiemy się, że ojciec aktor był chorobliwie skąpy, bo w tamtych czasów nie było w USA emerytur, Stąd jego paniczny strach przed przytułkiem.
Tyrone’owie występują we współczesnych, choć niespecjalnie nacechowanych jakąkolwiek modą ubraniach i mówią współczesnym językiem. Wiele okoliczności się zmienia. W wersji O’Neilla młodszy z synów Edmund zostaje dotknięty gruźlicą. Ponieważ nie pasuje ona do czasów nam bliższych, zostaje zastąpiona przez raka. Czy jednak jego objawy dotykające dwudziestotrzylatka właśnie tak by wyglądały? Rzecz w tym, że wszelkie realia mają tu niewielkie znaczenie. Rozciąga się przed nami przestrzeń niemal symboliczna.
Dialogi nie są wiernym zapisem tego, co wymyślił O’Neill. Przerobiła go nie tylko nowa tłumaczka. Z opowieści aktorów wynika że kleił je na nowo sam Perceval – początkowo na potrzeby spektaklu w niemieckiej Kolonii, który ostatecznie się nie odbył. Reszty dopełniły improwizacje podczas prób. Czyim dziełem są więc rozliczne wulgaryzmy, którymi miotają wszyscy: ojciec, matka i synowie? Tak nie mówiono w roku 1913, ale chyba i rodzina aktorska dużo późniejsza niekoniecznie musiała (musi?) posługiwać się językiem pełnym „k...” i „ch...”.
Zstępujemy do piekła
Na początku w połączeniu z umyślną sztucznością mnie to raziło. Później jednak coraz mniej. Bo ta historia, tak momentami mało realistyczna w szczegółach, stawała się zadziwiająca spójna, gęsta, dotykająca istoty człowieczeństwa.
Morderczy, rozedrgany monolog Mary Tyrone pozostawionej w domu przez rodzinę, będący wstępem do jej odurzenia, porusza i przeraża. Dlaczego? No właśnie. Jest w tej poetyce opowiadania tajemnica. W tym chaosie jest jakiś rodzaj reżyserskiej precyzji. Nie wiem, czy zawdzięczamy ją medytacjom zarządzanym podobno przez Percevala na początku każdej próby. A na ile intuicji samych aktorów. Patrzyłem na nich z narastającym podziwem.
Pod adresem aktorów padło pytanie, o czym to jest. Słuchaliśmy odpowiedzi: o uzależnieniach, o kłamstwie, o poczuciu winy, o rozpadzie rodziny pod wpływem tego wszystkiego. Podobnych wyjaśnień udzielił sam Perceval udzielając wywiadu na potrzeby teatralnego programu. Ale może najbardziej przekonujący wydał mi się Mikołaj Kubacki, młody aktor grający Edmunda, który odpowiedział, że po kilkunastu przedstawieniach, oni dopiero odkrywają, o czym to jest.
Ja to rozumiem, bo w tych wszystkich przesadnych kłębowiskach wspomnień, oskarżeń, pretensji, podejrzeń, ujawnia się jakaś przerażająca prawda, którą trudno opisać czy definiować. Może to jest opowieść o tym, że najbardziej toksyczny rodzinny związek jest czymś rzeczywistym i trwałym. A może o złej karmie, o przeznaczeniu?
Szatkując i jakby składając na nowo słowa bohaterów i samych bohaterów, Perceval nie uległ jednak pokusie tak totalnej deformacji jak w swoich „Trzech siostrach”. Dostajemy obłędny, niemal surrealistyczny taniec świętego Wita Mary Tyrone (w tym momencie Małgorzata Zawadzka jest naprawdę wielka). Ale potem dostajemy wieczorne pijaństwo Jamesa z młodszym synem Edmundem, który usłyszał właśnie medyczny wyrok.
Ta scena jest prawie realistyczna. Owszem nadal nie widzimy kolejnych butelek whisky, ale pojawia się rekwizyt: karty do gry. Roman Garncarczyk (ojciec) i Mikołaj Kubacki (Edmund) grają pijanych, nota bene także nie całkiem zgodnie z didaskaliami, które mówią, że po obu ledwie widać wpływ alkoholu na ich organizmy. Na dokładkę bełkotliwe anegdoty aktorskie Jamesa stają się nagle niemal rodzajowe, historyczne.
Tę scenę, nadal przesadną, teatralną, z elementami improwizacji, ciężko będzie zapomnieć. Jest wstrząsająca. Mamy wrażenie, że zstąpiliśmy do piekła. To popis aktorski Garncarczyka na przemian budzącego współczucie i odrazę.
Do tej pory jego rola była budowana z drobnych i w gruncie rzeczy powtarzalnych elementów. On sam powiedział po spektaklu, że rodzina Tyrone’ów w dużej mierze mówi ciągle to samo. Ale w tym momencie nagle ten przysadzisty pyknik (ciężko nam uwierzyć w opowieści żony o jego dawnej urodzie) staje się apostołem złej karmy, złego przeznaczenia. Równocześnie nie przestaje być śmiesznym bezradnym człowieczkiem awanturującym się o zbyt długo palące się światło w domu. To chyba jedyne momenty w spektaklu zalatujące lekko komedią, w momencie kiedy osiągamy zarazem apogeum tragedii.
I Małgorzata Zawadzka i Roman Garncarczyk zostali obwołani autorami kreacji. Trudno się z tym nie zgodzić. Dla mnie objawieniem jest jednak rola Mikołaja Kubackiego jako Edmunda.
Syn złożony w ofierze
Długo, podczas całego pierwszego aktu, pozostaje on właściwie bardziej symbolem. Wyraża swoje emocje głównie mową ciała, jest zacięty i zdawkowy. Choć jego milczące obecności stają się pokazem charyzmy. Nawet gdy gadają inni, raz za razem patrzymy na niego.
Jego dialog z ojcem to już jednak wielka erupcja emocji. Kubacki skacze z nastroju w nastrój. Od agresji, do melancholijnej rezygnacji, od ironii do bełkotliwej niezgody na swój los. W ostateczności staje się kimś w rodzaju ofiary składanej pospołu, choć na różne sposoby, przez resztę rodziny.
W jego postaci wyraża się może najstraszniejsza sugestia O’Neilla: dzieci stają się ofiarami własnych rodziców, ich błędów, ich obsesji, ich „trudnych dzieciństw”. Pytanie, na ile pasuje ta diagnoza do współczesnych czasów, ale zapewne takie sytuacje wciąż się zdarzają. Patrząc na złamaną sylwetkę Kubackiego-Edmunda widzimy go jako poddającego się losowi nieszczęśnika wysysanego przez wampiry. Umiera na naszych oczach za życia. Piękna rola. Jeszcze na chwilę przerywa krzyki i utyskiwania żeby snuć niemal metafizyczne marynarskie wspomnienia.
Kiedy zestawiam dawne inscenizacje z tą, widzę skądinąd różnicę nie tylko w języku i realiach. W teatrze telewizji z roku 1978 James grany przez Łapickiego (w jego dawne piękno można uwierzyć) był egoistą. Ale Mary grana tam przez Maję Komorowską to raczej bezwolna, somnambuliczna ofiara. W tej wersji cierpienia wygrywane wirtuozersko przez Zawadzką są zarazem źródłem opresji dla innych, najbardziej dla Edmunda. Oczywiście można przyjąć, że ona się sama oszukuje, że nie jest zdolna spojrzeć prawdzie w oczy. Ale można też uznać owe złudzenia, jej maskę kobiety-dziecka, za przejaw olimpijskiego egoizmu kogoś, kto jest zajęty tylko własnym nałogiem.
Na tle tej trójki starszy z braci Jamie, grany przez Łukasza Stawarczyka wydaje się najmniej sugestywny, grany niemal na jednej nucie, zresztą o wiele mniej wyeksponowany przez ten układ tekstu. To wrażenie pryska jednak w scenie ostatniej. To Jamie-Stawarczyk staje się wieszczem dodatkowego piekła wzajemnych wyznań i rozliczeń. Dostarczycielem kulminacyjnego wstrząsu.
Paulina Kondrak jako służąca-narratorka jest zwyczajna. Ta zwyczajność ma kontrastować z upiornością rodziny Tyrone’ów. Tylko tyle? A może aż tyle?
Wracając na koniec raz jeszcze do pytania, o czym to jest, warto podkreślić jedno. W dzisiejszych czasach zdominowania progresywnego teatru przez interwencyjną publicystyczność, ten produkt Percevala nie obsługuje żadnej niezbitej tezy. Mówi o człowieku straszne rzeczy, może przesadnie straszne. Upatruje w rodzinie źródło opresji, ale przecież nie w rytmie żadnej ideologii.
Jest przestrogą. Ale przed czym? Przed immanentnymi skłonnościami ludzkiej natury, na które odpowiedzią nie jest żadna, progresywna czy konserwatywna receptura, żadna utopia.