Nasz Czytelnik wspomina swoje zabawy z kolegami z ulicy Żeglarskiej w czasach tużpowojennych
Urodziłem się przy ulicy Żeglarskiej, pod nr 13, w połowie 1940 roku. Z wojny pamiętam niewiele. Utrwaliły mi się obrazy maszerujących niemieckich żołnierzy.
Tuż po wojnie miejscem moich zabaw było długie, wyłożone brukiem podwórko, na którym, razem z towarzyszką mojego dzieciństwa - Irką Kamińską organizowaliśmy gry i zabawy, a zapach żywicy, dochodzący z sąsiedniej posesji, gdzie mieściła się stolarnia pana Konkolewskiego, przenosił nas w dziecięcej wyobraźni do zielonego lasu.
Już wtedy wykazywałem duże zainteresowanie przyrodą. Przynoszone przez mojego brata z rowu znajdującego się w okolicach Woli Zamkowej różnego rodzaju rośliny i wodne organizmy dawały namiastkę akwarium. To ten okres dał właśnie początek profesjonalnej akwarystyce, która miałem zajmować się niemal całe życie.
Właścicielem jedynego roweru w obrębie najbliższych ulic był Leszek Włosek, spod 10. Drobniaki na dziecięce przyjemności zdobywaliśmy ze sprzedaży zebranych butelek. Zanosiliśmy je do sklepu kolonialnego pana Ołosia (dzisiejszy sklep z toruńskimi piernikami). Trudno było młodemu człowiekowi zdecydować, czy za uzyskane z wielkim trudem pieniądze kupić słodkości (jeden cukierek w kształcie rybki kosztował złotówkę), czy też rybki do akwarium.
Takich rozterek nie miał mieszkający nieopodal, Andrzej Stypułkowski dziś wzięty artysta - malarz). Za każdy zdobyty „grosz” kupował farby i pędzle. Sklep z tego typu artykułami znajdował się przy ul. Mostowej, ze stolarni otrzymywał kawałki sklejki, i na niej tworzył swoje obrazy. M.in. namalował poczet polskich królów, wzorując się na obrazach Matejki.
Po wojnie, po śmierci mojego ojca, mama rozpoczęła pracę w zakładzie rymarskim Piotra Ryżka, znajdującym się przy ulicy Kopernika. Żartowałem, że jej pracą dyplomową była własnoręcznie uszyta skórzana piłka. Moja i moich kolegów radość była wielka, ale krótka, ponieważ piłka mamy po kilku dniach się rozpruła.
Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 1 przy ul. Wielkie Garbary, razem z kolegami z ulicy - z Andrzejem Stypułkowskim spod 7-ki, Rysiem Dembowskim - spod 5-ki, Lolkiem Kozłowskim - mieszkającym pod 3, Karolem Frąckiewiczem i Waldkiem Skwierczem - moim wieloletnim przyjacielem - spod 6. Pamiętam niemal wszystkich moich nauczycieli - pierwszą moją wychowawczynią była pani Gilas (mama prof. Gilasa - znawcę prawa międzynarodowego), panią Koźlikowską, panią Mozołowską, panią Ptaszyńską, panią Danielewicz, pana Talaśkę, pana Woźniaka.
Miejscem naszych zabaw były tereny rozciągające się poza murami Starówki. Gra w piłkę na placu, nieopodal Bramy Klasztornej (niektóre z drzew, które wówczas stanowiły słupki bramek, rosną do dnia dzisiejszego), przesiadywanie godzinami na rampie starych, drewnianych magazynów i obserwowanie pływających po Wiśle statków i barek, ale przede wszystkim kąpiel w rzece (na łachach były wydzielane bezpieczne kąpieliska dla mieszkańców miasta), wybieranie raków spod wielkich kamieni i łowienie ryb, były najciekawszymi zajęciami. Wędkarstwu , obok akwarystyki, poświęciłem zresztą całe moje życie i jestem jemu wierny do dnia dzisiejszego.
Pierwszą moją rybę złowiłem kilka lat po wojnie na Jeziorze Okonińskim, nad które były organizowane niedzielne wyjazdy rodzinne, przez Motozbyt, w którym pracował jako kierowca mój stryj. Pierwszą moją rybą, którą trzymałem w prowizorycznym akwarium, był jazgarz. W trudnych czasach okresu powojennego zdobycie dobrej wędki było niemożliwe. Korzystałem więc z wędzisk wiklinowych, często uzbrojonych w haczyki ze szpilek i spławik z korka.
Kilka lat później kupowałem w barakach Aleksandrowskich Zakładów Trzciniarskich, które znajdowały się przy ulicy Czarnieckiego (tam, gdzie teraz buduje się siedzibę Sądu Apelacyjnego), „surowe” kije bambusowe, które jednak trzeba było odpowiednio przygotować do wędkowania (te kije są moimi cennymi pamiątkami). Najlepszymi miejscami do łowienia ryb były wyloty kanałów na wysokości Woli Zamkowej, ul. Mostowej i ul. św. Ducha, miejsca składowania wydobywanego z dna rzeki żwiru oraz umocowane do brzegu tratwy, które, w okolicach dzisiejszego hotelu Copernicus oczekiwały na wyciągnięcie na brzeg. To miejsce było jednak wyjątkowo niebezpieczne. Na śliskich, ruchomych pniach trudno było zachować równowagę, ale chęć złowienia dużej ryby odbierała zdrowy rozsądek.