Pan Tosiek, quasi-feldmarszałek kochany, sprawił, że mamy gacie pełne strachu z powodu zagrożenia ze wschodu. Ostatnio jednym tchem i na równi wymienił katastrofę smoleńską, wojnę w Gruzji i agresję na Ukrainę jako skutki marszu Putina. Nakazał jego zastopowanie, gdy u nas rozpoczęły się przyloty i gniazdowanie żurawi, z którymi Władimir Władimirowicz Putin jest mocno zbratany. Internet aż kipi w tym temacie.
Prawda czy nieprawda, pilnie potrzebna jest CIOTA, czyli Centrum Interwencji Obronnych Terytorialnej Armii. Byłaby to paramilitarna, rowerowa formacja szybkiego reagowania, oparta na amatorach szybkiego pedałowania. Taki pomysł wykluł się wśród środkowopomorskich cyklistów. Zastrzegają jednak, aby nie robić sobie żadnych jaj z nazwą CIOTA, jakichś wycieczek personalnych w teraźniejszość czy nawet starożytność, bo obecnie czas nagli. Trzeba roztoczyć ochronę nad pomorskim pasem
lądowym i morskim od Jarosławca przez Ustkę po Łebę, a nawet Rozewie, mając szczególne baczenie na miejsca, gdzie rozlega się żurawi klangor. Wydaje się głośniejszy niż kiedyś, bo miejsc gniazdowania chyba przybyło.
Strach pomyśleć, że symbioza Putina i żurawi mogłaby teraz być wykorzystywana do niecnych celów przez jakichś separatystów czy speców od hybrydowych wojen. Trzeba więc być czujnym i mieć doświadczenie obronne, czyli przywalić, zanim się oberwie. W razie potrzeby służę jako lotnik uziemiony, marynarz wysuszony i wojskowy lądowy, przezwany zającem. Jestem do dyspozycji wielkiego potencjału kadrowego, stanowionego przez ćwierć setki generałów i dziesięć razy więcej pułkowników, których łączy to, że wszyscy zostali „półkownikami”, będąc w pełni sił obronno-bojowych, no i że jeżdżą na rowerach. Dzięki nim nie musimy polegać na „miśkach”, „piśkach”, weekendowych wojakach i kadrowych jajach kukułczych. Do celów obserwacyjnych i namiarowych można wykorzystać miejsca po nadmorskich wieżach niegdysiejszych Wojsk Ochrony Pogranicza oraz zdemobilizowaną bazę rakietowo-radarową w Dębinie.
Przy okazji szacunek i honory dla autora naziemnej mozaiki przy strażnicy WOP koło Poddąbia. Wyłożony tam orzeł jest wprawdzie bez korony i ma łeb skręcony nieprzepisowo w lewo, na wschód, ale dziś widać, że autor wiedział, co robi. Poza tym te miejsca to 30 -, 40-metrowe klify, z których wspomniany pan Tosiek może sobie poskakać do wody podczas przypływu albo na mokre piachy po pachy. Ale dobrze, że bywa też cyklistą, bo trzeba sformować obronną „pedalierę”.
Można czerpać trochę z pionierskich doświadczeń hitlerowskich wojsk, które pod koniec II wojny światowej sformowały na Pomorzu brygadę rowerzystów zbrojnych w pancerfausty. Ta formacja ścigała radzieckie czołgi. Wiadomo, z jakim skutkiem, ale może by tak ten pomysł przenieść nad nasze morze. Epizod dziadka z Wehrmachtu przecież się powiódł, zaowocował kurą
z Luftwaffe, zwaną też Wunderwaffe, czyli cudowną bronią Nawiedzonego Kurdupla Wirtuoza Dewastacji (NKWD), co ludu nie kupił, ale go ogłupił. CIOTA z oddziałami rowerowo -bazukowymi może spokojnie się szkolić na nadmorskich klifach i strzelać sobie niekierowanymi rakietami w otwarte morze. Jak będziemy w tym dobrzy, to możemy sobie pogwizdać na Amerykanów, którzy boją się sprzedać nam swoje manewrujące Tomahawki. Ryzyko zestrzelenia swojego helikoptera jest znikome, bo są tylko dwa ratownicze, a bojowe głównie obce, więc niech uważają na siebie.
Także na pana Tośka, który helikopterów obiecuje nam istne chmury. Tak samo jak dronów, których zaawizowanego tysiąca wprawdzie jeszcze nie ma, więc strącanie tych podglądaczy można poćwiczyć na obcych. Czyli na „enplu”, jak się w wojsku skrótowo nazywa nieprzyjaciela. Do strącania dronów wystarczą sznurkowe i widełkowe proce bliskiego i dalekiego zasięgu na kulki stalowe, co już poćwiczył nawet wspomniany NKWD i czego pod dostatkiem sklepach z militariami.
Większy problem może być z wyposażeniem pojedynczego cyklisty bojowego w niezbędniki w postaci zestawu sztućców do pożywiania się oraz długopisów taktycznych do ratowania własnych tyłków z różnych opresji. Widelce kaleczą, pozostawiając krew na rękach, jakby je podrapały karakale czy inne koty. Wygląda to na zemstę żabojadów za głupoty pewnego bambosza
wschodniego rękodzieła, używanego przez pana Tośka.
Szkoda, że odrzucił ofertę wyposażenia wojsk terytorialnych w długopisy taktyczne Bonda z latarkami, nożykami i tłuczkami. Mam takowy, ale tylko ze światełkiem i uważam, że jest znakomity. W ciemnościach świetnie udaje świętojańskiego robaczka, przez co osłabia czujność „enpla”. Ze stadka takich robaczków można zmontować zasadzkę na jakichś najeźdźców i ich capnąć.
Może to wszystko, o czym dziś piszę, to takie sobie dwor(czyk)owanie z obronności, ale co jest lepszego do roboty w domu wariatów...