Muzyk grający do tańca: Kiedyś goście szaleli na parkiecie! Czy i dziś potrafimy się bawić?
Niegdyś wystarczało pół litra żytniej i chudy bigos na stole, muzyka na żywo, lud szalał na parkiecie od pierwszych taktów. Dziś homar i black label nie pomagają, muzyka czasem przeszkadza, bez disco polo ani rusz, a i tak z parkietu przegania wszechogarniająca nas frustracja. Umiemy się jeszcze bawić?
Muzycy z rzeszowskiej grupy Party Music cztery dekady spędzili na estradzie, więc mają skalę porównawczą. I mówią, że przed laty ciężko było ludzi z parkietu wygonić, dziś ciężko ludzi na parkiet zagonić. Że kiedyś nieważna była kiecka i to, co na stole biesiadnym, byle kilka taktów i parkiet pełen był pląsających par. Dziś ośmiorniczki nie zachwycają, sukienka od Armaniego jest po to, by budzić (i często budzi) zawiść otoczenia, a klasyka disco dzisiejszych uczestników imprez zniechęca do tańca.
Chyba, że jest to disco polo. I - co dziwne - przy disco polo nie upierają się dinozaury zabaw zbiorowych, tacy po 40. i po 50., ale to raczej młodzież domaga się taktów Sławomira, Akcentu i Weekendu. A i tak trzeba jej jeszcze czasu i trunku, żeby zaczęła ruszać nogami do rytmu. Więcej jest ochoty do zabawy u Irlandczyków, Włochów, Niemców, bo i dla nich Party Music przygrywał. Może dlatego, że mniej w nich codziennej, stałej frustracji, która odbiera radość ze wspólnej zabawy.
Po włosku i arabsku? Publika zachwycona!
W Rzeszowie bywało się w Rzeszowskiej, Klubowej, w Kaprysie i Piekiełku w Hotelu Rzeszów. Bo tu grali i był wyszynk. Ze sceny płynął Drupi, Adriano Celentano, jazz modyfikowany pod potrzeby „szerokiego odbiorcy” i „evergreeny”, których można słuchać i do których można tańczyć. Stereo i quadro ze sceny nie leciało, Roman Kadyjewski pamięta, że w latach 70. na wsiach zdarzało im się grać bez prądu, a jednak ludzie szaleli. Zdarzało się, że za wzmacniacz robił „kołchoźnik”, a ludzie szaleli. Nie było wysublimowanych oczekiwań muzycznych.
- Wtedy chyba było łatwiej, jeśli chodzi o dobór repertuaru, cokolwiek graliśmy, ludzie „kupowali” - wspomina Kadyjewski. - Dochodziło do tego, że polskie melodie ludowe śpiewałem po angielsku i wydawało się, że ludzie rozumieli, a jeśli nie rozumieli, to i tak świetnie się bawili. A przynajmniej im to nie przeszkadzało. Niby komuna, a jakiś taki większy luz był w narodzie.
W latach 70. pojechali do Bielska Białej zagrać z okazji uruchamianej linii produkcyjnej fiata 126 p dla licznej delegacji Włochów, którzy przyjechali do Bielska i dla malucha.
- Podszedł do nas jeden z Włochów, poprosił o cokolwiek po włosku. O włoskim nie mam pojęcia, ale człowiek osłuchał się Drupiego w tamtym czasie, więc zaśpiewałem po włosku, do dziś nie wiem co i o czym, i czy na pewno po włosku - opowiada Kadyjewski. - Włosi byli zachwyceni, dostaliśmy gratulacje i szampana.
Przy podobnie międzynarodowej okazji Kadyjewski śpiewał po arabsku, też z pamięci, choć arabski zna ciut mniej niż włoski. Arabska część odbiorców była zachwycona.
Krzysztof Semeniuk (perkusja w Party Music) mówi, że lata na scenie nauczyły ich i tego, że jeśli oni dobrze bawią się na instumentach, to i ludzie pod sceną też, jak „złapią falę”. Dziś „złapanie fali” jest trudniejsze, ale nie niemożliwe. Dziś falę łapie się przez disco polo, a czterdzieści lat temu Party Music na wiejskich weselach grał Deep Purple i Uriah Heep, na rockowo pod strzechą było, ale publika była zachwycona, że im przy kaszance światem powiało. Przy „Małym chłopcu” Breakoutów wpadali w euforię. W radiu i na co dzień raczej tego wszystkiego nie mogli usłyszeć, a tu mają i jeszcze „na żywo”.
Trzydzieści lat później, już za wolnej Polski, zdarzało im się słyszeć spod sceny: jesteśmy w Polsce, więc grajcie po polsku. Deep Purple i Uriah Heep popadły w niełaskę.
- Za peerelu jeszcze jeździliśmy grać do Niemiec, tych zachodnich - opowiada Semeniuk - Ciężko było spokojnie przejść przez ulice, każdy chciał z nami pogadać, codziennie nas zapraszano na jakąś kolację, zapisy były na czas i miejsca, w których mamy grać, do tańca wychodziła moc starszych pań, panowie, którzy pewnie pamiętali jeszcze front wschodni, wychodzili razem z nimi.
A i po tej stronie żelaznej kurtyny też potrafiono się bawić.
- Ludzie jedli chudy bigos na wyścigi z muchami, bo namiot weselny był blisko gnojownika - przytacza Kadyjewski. - I nim przełknęli ostatni kęs, pędzili potańczyć. A z tym peerelowskim wielkim postem to też przesada, bo wprawdzie kartki na wszystko, w sklepach pustki, a na wiejskim weselu ubite dwie świnie i jedna krowa, bo przecież to wesele.
I ludzie jacyś tacy bardziej ku sobie byli. Pewnego razu, kiedy grali na jednym z wiejskich wesel, stodoła sąsiada zaczęli się palić, w zasadzie koło godziny 23 to już koniec wesela był, bo i pan młody, i goście weselni rzucili się sąsiadowi na ratunek.
Dziś prestigitator z rybą maślaną
Kiedyś ludzie bawili się od pierwszego do ostatniego taktu, choćby i na mocno chwiejnych nogach. Dziś wiele trzeba, by uczestników zabawy wyciągnąć na parkiet. A i schodzą z niego bardziej chętnie. Kiedyś bawili się, nim z podium popłynęły pierwsze dźwięki, dziś dopiero po północy gotowi są poruszać nogami. Wraca moda na muzykę na „żywo”, ale niekiedy uczestnicy zabawy ze zdziwieniem postrzegają, że „żywy człowiek” będzie im grał i śpiewał. Bardziej zdziwieni bywają młodzi przyzwyczajeni do tego, że takt podaje im clip z pedrive’a i głośnik bez twarzy.
Kilku starszych (?) panów z Party Music na scenie, w nieskazitelnie białych garniturach, do lokalu wchodzi młodzież i już czuje zniechęcenie: bo co tacy mogą zagrać? Ludowiznę jakąś dla kuracjuszy sanatorium w Ciechocinku?
- Po balu od jednego z tych młodych usłyszeliśmy, że w pierwszej chwili myśleli, że orkiestra z Titanica ocalała jakimś cudem i będzie im rzępolić - opowiada Kadyjewski. - Na końcu byli mile zaskoczeni, ale to się staje coraz trudniejsze, bo pokolenia nastolatków wychowane jest na hip hopie i techno, są tacy, którzy tylko tego słuchają, epoka dyskotek już chyba przeminęła, obyczaj tańca na imprezach zbiorowy też. Zresztą inaczej tańczyło się przed 40 laty, to co kiedyś było normą, dziś uchodziłoby za wyższe umiejętności taneczne. Dziś wystarczy w miarę rytmicznie przestępować z nogi na nogę, żeby można było uznać to za taniec.
Ale zaraz zaznacza, że to nie jest powszechnie obowiązująca norma. Że na studniówkach młodzież chce i potrafi, że przy dźwiękach Party Music przyszli maturzyści potrafią zaszaleć.
- No i jest moda na kursy tańca przed studniówką - dodaje Semeniuk. - Na studniówce „się chce i umie”, tylko potem chęci w ludziach się wypalają.
I zwykle tak jest, że na zabawach zbiorowych muzyka już nie jest w centrum uwagi, choć przed półwieczem do zabawy wystarczyła harmoszka. Dziś muzyka musi konkurować o uwagę zgromadzonych z jakimś prestidigitatorem z własnym pokazem, sztucznymi ogniami, akrobatami cyrkowymi, szwedzkim stołem i jadłem wiejskim, żonglującym barmanem i licho wie czym jeszcze.
- Czasem nadmiar programowy taki, że nie bardzo jest czas, by zagrać - zauważa Kadyjewski. - Podczas jednego z takich „wypasionych” atrakcjami wesel sprowadzony z Pragi iluzjonista, czekając na swój występ, mówi do nas: panowie, przestańcie grać, bo mi się papugi w rękawach poduszą.
- I ludzie tym nadmiarem atrakcji są tak zdezorientowani, że nie bardzo wiedzą, czym i jak mają się bawić - sumuje Semeniuk.
Nadmiar atrakcji czasem zabija imprezę. Na tym samym „wypasionym” weselu w ramach kulinarnych atrakcji była jakaś ryba maślana w sosie szafranowym, połowie gości nie posłużyła, bo mocno alergizująca, połowa gości spuchła. Ale zasada „zastaw się, a postaw się” obowiązuje z siłą nieznaną za PRL.
Dico polo? Nie mamy nut
I disco polo musi być. To musiało być zasobne panisko, bo na wesele w Rzeszowie dostarczył gości czarterem spod Białegostoku. Na stołach, jak u szejka i wielkopańsko, ale do muzyków przyszła delegacja z życzeniem: disco polo musi być.
- Kiedy ktoś o coś takiego do nas się zwraca, to ostrzegamy „na dzień dobry”: do disco polo nie mamy nut - uprzedza Semeniuk. - Usłyszeliśmy w odpowiedzi: no to dziś nie będzie bawiło.
Albo w wieczorowych kreacjach rywalizują o to, która, siadając na nadmuchanym balonie, więcej tych balonów pokona pośladkami. To, co przed dwoma dekadami uchodziło za obciach, dziś znów staje się elementem zabaw weselnych. A z drugiej strony - jak obserwują członkowie Party Music - jakaś taka nerwowość w narodzie, naturalna skłonność do zabawy przytłumiona przez codzienne frustracje.
- Panowie w garniturach od Armaniego raz po raz wychodzą na zewnątrz nerwowo zapalić, na parkiet spoglądają raczej ze wstrętem, dużo trzeba zachodu, żeby ich na tyle wyluzować, by zaczęli się bawić - mówi Semeniuk. - Choć bywa, że na branżowych imprezach integracyjnych ludzie potrafią szaleć od pierwszego do ostatniego kawałka.
- Jeśli ktoś przychodzi się bawić, to będzie się bawił choćby przy dźwiękach granych na łyżeczkach - dodaje Kadyjewski. - Jeśli ktoś przychodzi tylko po to, żeby zobaczyć, co ciotka zjadła i ile wujek wypił, to nic go nie rozrusza.
Semeniuk kwituje, że z ich obserwacji wynika, że chęć i gotowość do zabawy była zawsze, tylko forma i okoliczności zabawy się zmieniają. Choć dziś tę chęć i gotowość trudniej z człowieka wydobyć. I łatwiej ją wydobyć z pięćdziesięciolatka niż z dwudziestolatka. Kiedyś było siermiężnie, ale radośniej, dziś ani Whisky Single Malt do homara nie cieszą tak, jak kiedyś cieszyła kaszanka i Drupi z „kołchoźnika”.