„Klub niepokornych” w Garnizonie Sztuki: Tekst na trzy z plusem, aktorstwo na piątkę
Dla Piotra Ratajczaka plus za młodzieżowy temat i za empatię wobec bohaterów „Klubu niepokornych”. Jeśli zechce wrócić do tematu, wypada mu życzyć bardziej skomplikowanych tekstów. Ale też równie dobrych aktorów jak ci, którymi dysponował w Garnizonie Sztuki.
- Polski teatr prawie nie zajmuje się tematem polskiej młodzieży – pomyślałem, a może nawet powiedziałem idąc po prawie pół roku od premiery na „Klub niepokornych” Joanny Kowalskiej w komercyjnym Garnizonie Sztuki. Na spektakl zabrałem swojego chrześniaka, który lada dzień ukończy 18 lat.
Potem się poprawiłem. To nie tylko o samą młodzież chodzi. Tak się jakoś składa że w naszych teatrach pojawia się niewiele sztuk dziejących się współcześnie w Polsce. Na ile to problem braku interesujących tekstów, a na ile decyzji dyrektorów i nastawienia zespołów aktorskich? Rzecz do oddzielnej dyskusji.
Tekst nie bez wad
I dlatego reżyser Piotr Ratajczak, który kilka razy zachwycił mnie ostatnio swoimi inscenizacjami, dostał u mnie plusa już na wstępie: za wybór tematu. Gdy zaś dodać do tego jego umiejętność prowadzenia aktorów… Ale o tym za chwilę. Bo już na początku oglądania spektaklu pojawiła się we mnie wątpliwość co do realiów.
Przedstawienie jest reklamowane jako przeróbka amerykańskiego filmu Johna Hughesa „Klub winowajców” (w oryginale „Breakfast Club”) z roku 1985. Nawet całkiem nieźle go pamiętam. Moda na przerabianie filmów na teatralne przedstawienia postępuje.
Rzecz w tym, że mechaniczne przeniesienie tamtego pomysłu do współczesnej Polski musi budzić wrażenie kakofonii. W szkołach amerykańskich zamykanie uczniów za karę w kozie, czasem na cały wolny dzień, ma sporą tradycję. Ale czy podobnie jest w Polsce?
Nie słyszałem by coś takiego zdarzało się w naszych publicznych liceach. Może taką kopię szkolnego obyczaju zafundowała sobie jakaś szkoła prywatna? Może, ale pokazani tu licealiści reprezentują tak zróżnicowane pochodzenie społeczne i poziom zamożności, że to chyba nie może być takie miejsce.
Czy mimo wszystko można tej opowieści uwierzyć? Mnie to odrobinę przeszkadzało. Skądinąd ujawniam w tym momencie podstawowe założenie mocno pretekstowej fabuły. Piątka słabo znających się uczniów spotyka się w takim szkolnym areszcie. Co jakiś czas nachodzi ich kontrolująca wymierzanie kary nauczycielka, pani Herman.
Jeśli ktoś pamięta film, wie, że początkowa wzajemna nieufność, jeśli nie niechęć, zmieni się we wzajemne zainteresowanie i coś w rodzaju więzi. Przy czym autorka scenariusza próbuje nasycić tę swoistą przypowiastkę współczesnymi obserwacjami społecznymi, a nawet młodzieżowymi powiedzonkami bliższymi dzisiejszym czasom. Na początku ogląda się to z zaciekawieniem. Wprowadzenie w tę dziwaczną sytuację jest tym, co się udało najlepiej. Na tle bardzo minimalistycznej, można rzecz użytkowej scenografii Marcina Chlandy, dostajemy kawałeczek życia.
Gdy maski młodych bohaterów opadają, jest już jednak mniej idealnie. To zabawne: jedna z postaci rozszyfrowuje jakby założenie fabuły. Poszczególni licealiści reprezentują (bo tak zostali dobrani?) swoiste typy: kujon, sportowiec, świruska, łobuz, szkolna gwiazda. To wypada nawet ciekawie, zwłaszcza, że pomimo realnego, wyjściowego, zbiorowego portretu, inscenizacja jest tylko częściowo realistyczna. Chwilami skręca w stronę dość żwawej groteski.
Ale jednak, skoro nam już rozszyfrowano siłę stereotypu, oczekiwałbym, żeby owe ludzkie typy zostały poddane ciekawszej wiwisekcji. Żeby nas czymś zaskoczyły. Tymczasem kiedy licealiści po kolei się odsłaniają, mamy nieodparte wrażenie, że już te historie widzieliśmy, może nawet po wiele razy – jeśli nie w teatrze, to w filmie, także w niezliczonych serialach. Nie chcę ich streszczać, ale niektórych point domyśliłem się, zanim padły ze sceny. Główną obserwacją, podawaną w nieskończoność, są tu, choć nie we wszystkich opowieściach cząstkowych, nadmierne oczekiwania rodziców, zmieniające życie dzieci w wyścig szczurów.
Wydaje mi się to ważne, ale nie wyczerpuje to przecież problemów z tak zwanym pokoleniem Z. Przed ostrzejszym, bardziej bezlitosnym jego sportretowaniem zatrzymało autorkę scenariusza, a w ślad za nią i reżysera, założenie co do finału. Musimy ich przecież jeszcze na koniec polubić.
Do tego dochodzą mielizny dramaturgiczne. To ciekawe, ale nauczycielka Herman okazuje się postacią nie tak jednoznacznie antypatyczną jak nauczyciel z amerykańskiego filmu sprzed 40 lat. Tyle że tekst raczej gmatwa ten wątek i w finale niczego nie wyjaśnia. Podobno podsuwając pozostawionym samopas licealistom informacje na własny temat, nauczycielka chciała poddać ich jakiemuś eksperymentowi. Na czym on jednak miałby polegać? Ja przynajmniej wyszedłem z poczuciem niedosytu.
Postaci jednak soczyste
A jednak nie uważam tego spektaklu za porażkę. Poza plusem za temat dałbym mu może jeszcze wyższą ocenę za empatię wobec swoich bohaterów. Do pewnego momentu także za żwawość samej akcji. Ratajczak pokazał nieraz, choćby w wystawionym niewiele wcześniej w Och Teatrze „Władcy much”, że umie prowadzić młodych aktorów. Oni zaś rysują postaci soczyste, czasem nawet trochę poza tekstem.
Mamy do czynienia z obsadą cokolwiek celebrycką. Adam Zdrójkowski (Matti), Patryk Cebulski (Eliasz) i Filip Orliński (Łukasz) to gwiazdy seriali Polsatu, Orliński jest na dokładkę twarzą kampanii reklamowej Plusa. I ich, i Igę Krefft (Marta) oraz Kornelię Strzelecką (Klaudia) znamy z programów rozrywkowych czy z występów wokalnych. Najmniej – poza Orlińskim - z teatru.
Zdrójkowski nie ma nawet wykształcenia teatralnego, a Iga Krefft kończyła jedynie aktorsko-wokalne kursy w Radomiu. W przypadku Zdrójkowskiego, grającego w serialach od dziecka, rzutuje to odrobinę na jego dykcję. Rozumiem, że aktor gra niemal dresiarza, ale niestety teatr oczekuje od swoich artystów aby umieli nawet pokazując postać bełkocącą, być rozumianymi przez widownię.
Tylko, że… Ten sam Zdrójkowski rysuje swojego bohatera, roznoszonego przez testosteron gwałtownika, całkiem zgrabnie, umie się tą rolą bawić. To dotyczy i pozostałej czwórki. Filip Orliński jest zgaszonym, nieustannie spiętym chłopakiem, nie agresywnym, ale gotowym do oddania ciosu. Jesteśmy go ciekawi, nawet kiedy nic nie mówi, bo widać, że nosi w sobie tajemnicę. A dziewczyny: Iga Krefft i Kornelia Strzelecka malowniczo malują rozmaite wersje młodzieżowych neuroz.
Najbardziej rewelacyjna wydała mi się jednak rola Patryka Cebulskiego-Eliasza. W serialach grywał z reguły pewnego swojej pozycji, choć sympatycznego chłopaka, możliwe, że po trosze samego siebie. Tu uporał się z trudniejszym zadaniem. Choć jedynie założył okulary, zmienił się nie do poznania. Zestresowany, chwilami przerażony pracuś walczący o przetrwanie w szkolnej dżungli, pełen kompleksów i zahamowań - młody aktor zdał ten egzamin na rolę de facto mocno charakterystyczną celująco.
Cała piątka toczy swoje wojenki, na słowa, a chwilami wręcz fizyczne, ale jednocześnie umie tworzyć choreograficzne układy, kiedy staje się naraz grupą, elementem całościowej kompozycji. To w sumie zgrany team. Na ich tle trochę mniej wyrazistą postacią wydaje się pani Herman – Magdaleny Kumorek. Ale skazuje ją na taki los scenariusz, najmniej pomysłowy, gdy przychodzi opisać surową belferkę. Wystarczy, że ma dobre, sugestywne momenty.
Jeśli Ratajczak zechce wrócić do tematu młodzieży, wypada mu życzyć bardziej skomplikowanych i pozbawionych słabości tekstów. Ale też równie dobrych aktorów jak ci, którymi dysponował w Garnizonie Sztuki. Który to prywatny teatr Grażyny Wolszczak pomimo całej swojej komercyjności nie obawia się takich tematów.
Ja z kolei nie uważam czasu oglądania tego spektaklu za stracony. Zaraz po nim dyskutowałem z moim chrześniakiem o cechach pokolenia Z. I była to ciekawa rozmowa.