Jolanta Fraszyńska dopuszcza do siebie tylko dobre myśli
Była kochliwa od wczesnego dzieciństwa. Każda jej miłość miała być jedyna i na zawsze. Udaną relację udało jej się zbudować jednak dopiero pod dwóch małżeństwach.
Choć jest niskiego wzrostu i drobnej postury, ma w sobie wielką energię. Takie też robi wrażenie na zewnątrz – pozytywnej i radosnej osoby. Dlatego wszyscy byli zaskoczeni, kiedy powiedziała głośno o swoich problemach psychicznych. Okazało się, że wewnętrznie jest pełna smutku i lęku. Od dłuższego czasu próbuje pokonać te zaszłości za sprawą terapii.
- Przyszłam na świat w konkretnej rodzinie, w konkretnej konstelacji. Miałam młodą mamę, nie miałam ojca, żyłam w takiej, a nie innej mieścinie. To sprawiło, że na moim „twardym dysku” były rzeczy, z którymi musiałam się rozliczyć i które musiałam zmienić. Nie wierzyłam w siebie, potrzebowałam potwierdzenia poczucia własnej wartości. Bez przepracowania tych braków nie byłabym dzisiaj tą osobą, którą jestem – twierdzi w „Gazecie na Weekend”.
Dziadek przyszłej aktorki przyjechał do Mysłowic z Poznania. Założył tam zakład fryzjerski i kształcił innych przedstawicieli zawodu. Potem mama Jolanty przejęła od niego interes. Upinała koki i robiła trwałą ondulację dla większości pań mieszkających w mieście. Pracowała od czternastego roku życia, utrzymując siebie i dwie córki, które przyszły na świat, gdy była jeszcze nastolatką.
- Miałam rodzinę, której różnie się wiodło, ale nigdy nie zabrakło jej poczucia humoru. Byli szalenie energetyczni. Mieli szacunek do człowieka. Byli rzetelni wobec pracy i obowiązków. Poukładanie w myśleniu uporządkowało tych ludzi. Kierowali się pewnym systemem wartości. To była praca, stosunek do wiary, tradycji i rodziny. Odniesienie się do hierarchii. Ślązacy mają coś takiego, że zdeterminowało ich geograficzne położenie – podkreśla w serwisie Audiowizualni.
Kiedy dziadkowie chcieli coś zachować w tajemnicy przed wnuczkami, mówili ze sobą po niemiecku. I faktycznie – w domu Fraszyńskich ukrywało się przez długi czas fakt, że mężczyzna, do którego Jolanta mówiła „tato”, nie był jej biologicznym ojcem. Dziewczynka coś przeczuwała, ale prawdę poznała dzięki „życzliwej” sąsiadce. Wyśledziła wtedy na własną rękę ojca, podglądając jak odwozi do przedszkola swe dzieci z drugiego związku.
Jolanta spotkała się z nim osobiście dopiero, kiedy uczyła się w liceum. Starała się nie okazywać emocji: to była konkretna wymiana zdań o alimentach. Ojciec okazał się rzutkim przedsiębiorcą, który miał swoją firmę, jeździł żukiem i polonezem. Córka chciała mu więc zaimponować. „Ja ci pokażę! – pomyślała i ta konstatacja stała się jej życiowym motorem napędowym, który w dalszej perspektywie pozwolił dostać się na studia i zrobić karierę.
Już w dzieciństwie Jola była podwórkowym komediantem. Najpierw pod trzepakiem śpiewała patriotyczne pieśni, potem z radością biegała na spotkania Dziewczynek Maryjnych i kościelnej Oazy. W końcu trafiła do zespołu wokalno-tanecznego, działającego przy mysłowickich zakładach „Społem”. Tam po raz pierwszy poczuła dumę i radość z publicznego występu, nagrodzonego oklaskami. Dlatego z czasem jasne stało się dla niej, że po maturze będzie zdawać do szkoły teatralnej.
Studiowała we Wrocławiu – i tam też zaczęła pracę w zawodzie. Pierwsze sukcesy sprawiły, że szybko upomniała się o nią stolica. Choć jej zawodowym domem stał się Teatr Dramatyczny, nie odmawiała sobie występów w kinie i telewizji. Wielką popularność przyniósł jej udział telenoweli „Na dobre i na złe”, w której przez dziesięć lat wcielała się w postać Moniki Zybert. Kinowa publiczność pokochała ją za role w „Ławeczce” i w „Skazanym na bluesa”. Ten drugi z filmów przyniósł aktorce największe triumfy zawodowe.
- Po roli Małgorzaty Riedel w „Skazanym na bluesa” przez ponad 10 lat nie zaproponowano mi w filmie nic nowego i nie zapraszano mnie na zdjęcia próbne. Tak bywa. Lubię „Skazanego na bluesa”, lubię rolę Gośki Riedel. Była nominowana do Orła, dostałam za nią Złotą Kaczkę. Uważam, że co najmniej dwie sceny z tego filmu śmiało mogłabym umieścić w międzynarodowym CV. Tymczasem po tej roli zrobiło się cicho – śmieje się w „Gazecie na Weekend”.
Brak propozycji filmowych aktorka nadrobiła występami w teatrze. Dokonując świadomej selekcji propozycji, skupiła się na pozytywnych i podnoszących na duchu spektaklach, które były dla widzów okazją ucieczki od szarej codzienności. To optymistyczne nastawienie Jolanty dostrzegła telewizja. Trzy lata temu aktorka została obsadzona w głównej roli serialu „Leśniczówka”. Do dzisiaj oglądamy ją na małym ekranie jako energiczną Katarzynę Ruszczyc.
„Byłam kochliwym stworzeniem” – mówi aktorka o swej młodości. I faktycznie: już w przedszkolu upatrzyła sobie... dorosłego kolegę z zespołu wokalno-tanecznego i nie dawała mu spokoju. Potem nie było lepiej. Najpierw kochała się w koledze ze szkoły, a potem – w starszym od niej studencie. Zawsze chciała, aby każda z tych miłości była jedyna i na całe życie. Podobnie pomyślała, kiedy na trzecim roku studiów stanęła na ślubnym kobiercu z kolegą z roku – Robertem Gonerą.
To było dla niej za wcześnie: z jednej strony nauka, a z drugiej nowe obowiązki. Dyplom robiła z nowonarodzonym dzieckiem pod pachą, więc pierwsze miesiące macierzyństwa przypłaciła depresją poporodową. Nic dziwnego, że odbiło się to na jej relacji z mężem. „Nie udało mi się dochować wierności i lojalności w moim pierwszym związku małżeńskim” – wyznała później bez ogródek.
Potem aktorka ożeniła się z operatorem Grzegorzem Kuczeriszką. Choć wydawało się, że tym razem będzie lepiej, z czasem zaczęły się problemy. Spowodował je nałóg alkoholowy męża Jolanty. Nic więc dziwnego, że choć para doczekała się córki, doszło do rozwodu.
Obie małżeńskie porażki dały aktorce wiele do myślenia. Aby przeanalizować swe postępowanie, Jolanta wybrała się na warsztaty prowadzone przez trenera personalnego – Tomasza Zielińskiego. Długowłosy mężczyzna od razu wpadł jej w oko. Najpierw się z nim zaprzyjaźniła, a potem - zakochała. Szybko nadszedł czas próby: okazało się, że Zieliński musi mieć przeszczep wątroby. Zabieg się udał i aktorka pomogła partnerowi wrócić do pełnej aktywności. Do dziś Jolanta i Tomasz są razem.
- Stworzyłam spokojny dom i bycie w nim daje mi dużo szczęścia. Uwielbiam dbać o jego mieszkańców, troszczyć się o nich. Jeśli pojawiają się trudności, to rozwiązuję je na bieżąco. I przede wszystkim stosuję zasadę recyklingu i selekcji informacji, które do siebie dopuszczam. Żyję tym, co dla mnie dobre, a to, co toksyczne i szkodliwe, odrzucam – podsumowuje aktorka w serwisie Czytelnia.