Gdzie Błozewka i Strwiąż płyną. "Nosiliśmy płócienne torby na sznureczku. Drugie śniadanie to suchy chleb albo prażony bób"
Słuchając opowieści tak wspaniałych gawędziarzy, jakich spotkałem w Bieniowie, można by napisać książkę o Zagórzu, Koniuszkach Siemianowskich i okolicy. Na dobry początek niech będzie ten artykuł w cyklu "Wasze Kresy".
Spotykamy się w Bieniowie w gminie Żary. Moi rozmówcy już czekają przy stole. Bracia Stanisław (rocznik 1932) i Henryk (1939) Domaradzcy oraz Stanisław Zaleszczak (1936) pochodzą z Zagórza, a Henryk Izdebski (1944) z Koniuszek Siemianowskich. To miejscowości w powiecie Rudki Fredrowskie, województwo Lwów. - Czytamy wspomnienia o Kresach w "Gazecie Lubuskiej", a nasz Lwów jakby trochę pominięty. Dlatego skrzyknęliśmy się, póki jesteśmy na chodzie, i opowiemy. To nasz obowiązek - przekonuje Stanisław Domaradzki.
- Zagórze leży 50 km od Lwowa w kierunku Sambora. Równolegle do rzeki Błozewki i Strwiążu, który wpada do Dniestru - umiejscawia Stanisław Zaleszczak. - Kiedyś były tam wielkie błota, ogromne rozlewiska, pastwiska, hodowla koni dla Jana Kazimierza, który bywał w Rudkach, nawet ofiarował kolaskę jako ambonę. A wie pan, skąd nazwa Koniuszki Siemianowskie? Jedna z legend mówi, że dlatego, że tam były tabuny koni, król wysłał swojego koniuszego z rodziny Siemianowskich, żeby tam osiadł i zajął się hodowlą.
Henryk Domaradzki podsuwa mapę i pokazuje, gdzie było to wielkie pastwisko. - Nazywało się Błonie, tam wypasali ludzie z Koniuszek, Zagórza, Ostrowa i Czernichowa - wylicza. - Strwiąż to rzeka górska, wartka, niepokorna, zalewała łąki, pola. A ziemia dobra była, czarnoziem.
Nosiliśmy płócienne torby na sznureczku. Drugie śniadanie to suchy chleb albo prażony bób. Atrament z czerwonego buraka albo z czarnego bzu się robiło.
Dwaj najstarsi moi rozmówcy z rozrzewnieniem wspominają szkolne czasy. - Jaki my szacunek mieliśmy do nauczycieli, do księdza Macieja Sieńki - podkreśla Stanisław Zaleszczak. - Zawsze szliśmy po panią Lisównę, nauczycielkę dzieci polskich, która mieszkała dalej, za szkołą, i dopiero z nią wracało się do klasy. Lekcje zaczynały się Litanią do Serca Pana Jezusa, pani Lisówna grała na fisharmonii. Nauczyła nas też, jak się zachować w kościele. I swetry robić.
Tak na marginesie - Stanisław Domaradzki do dziś robi na drutach. I szyje. A Stanisław Zaleszczak jest świetnym krawcem. Robił nawet swetry z linek od spadochronu.
- A po szkole odprowadzało się panią Lisównę do domu. I to z naszej chęci, dla nas to była świętość - słyszę jeszcze o uwielbianej nauczycielce.
- "Mały Ster", z tego się uczyło, to jak "Świerszczyk" dla dzieci. "Małe Stery" braliśmy do domu i któregoś dnia jeden uczeń nie przyniósł z powrotem. Nauczycielka pyta: "I co, gdzie masz, zgubiłeś?". A on na to: "Nie, mój tata skręcił na papierosy..." - uśmiecha się Stanisław Domaradzki. - Nosiliśmy płócienne torby na sznureczku. Drugie śniadanie to suchy chleb albo prażony bób. Atrament z czerwonego buraka albo z czarnego bzu się robiło.
- Nie było zeszytów, wykorzystywało się kwitariusze - dodaje Stanisław Zaleszczak.
- Sąsiadka, koleżanka mamy, była w Niemczech - kontynuuje Stanisław Domaradzki. - Przysłała mi zeszyt. Przepisałem wszystko z kwitariusza i zabrałem zeszyt do szkoły. Nikt takiego nie miał, na przerwie dzieci mi go rozerwały...
- Wspomnijmy jeszcze o księdzu - podpowiada Henryk Domaradzki. - Maciej Sieńko był fotografem, dokumentalistą.
- Nie tylko, to człowiek renesansu - wtrąca Stanisław Zaleszczak.
Tato był smutny i stryjek też, że będzie wojna i będzie źle. A ja za bardzo nie pojmowałem, co to znaczy wojna, co to znaczy źle.
- I ogrodnik. Tworzył nowe odmiany mieczyków i nadawał im nazwy osób, które z jakiegoś powodu zapamiętał - dorzuca Henryk Domaradzki. - Do parafii przyszedł w 1933 roku. Jak tylko ją objął, z wielkim gospodarstwem, podzielił się ziemią z biednymi, przyjął bezdomnych. Gdy przyszli Ruscy, nałożyli ogromny podatek na księdza. Wtedy mieszkańcy zaczęli sprzedawać, co tylko się dało, żeby pomóc to zapłacić.
- Jak wybuchła wojna, to były żniwa, tato z młodszym bratem wozili zboże do stodółki - pamięta Stanisław Domaradzki. - Tato był smutny i stryjek też, że będzie wojna i będzie źle. A ja za bardzo nie pojmowałem, co to znaczy wojna, co to znaczy źle. W 1939 roku Polacy zostali stłumieni w Olszynie. Wielu pobitych, rannych. Nie było lekarstw, bandaży. Nie było ratunku... Pamiętam Ruskich, jechali na wozach. A te koniki takie zmęczone, bili je batem. Mieli takie czapki, tu ze szpicem. Jesień była, błoto takie.
W roku 1941 wylały obie rzeki. - Nie można było wypasać krów, bo padłyby na motylicę. Nie było żywicielki, Ruscy i Niemcy pozabierali zapasy, nastał głód - mówi Stanisław Zaleszczak.
- U nas bieda, nie było czym palić, tylko słoma, łodygi z ziemniaków. Chodziliśmy kraść do lasu, 2,5 km. Ja, dziewięcioletni chłopiec, z kolegami zbierałem chrust - nie ukrywa Stanisław Domaradzki. - Jednego razu poszedłem z sąsiadką, bardzo biedną, Rozalią Łuczyn. Wszyscy wiedzieli, że w tym lesie ukrywa się Żyd, który uciekł z getta, była nawet nagroda za złapanie go i oddanie Niemcom. Zobaczył nas i poprosił o jedzenie. Wróciłem do domu i zapytałem mamę, czy można mu pomóc. Zgodziła się. Nalała litrową butelkę mleka, dała trochę chleba. Szybciutko leciałem do tego Żyda, polną drogą. Dałem mu to mleko i chleb. Ściągnął mi czapkę, pogłaskał i pokazał uszykowaną wiązkę chrustu, związaną wikliną, którą zaniosłem do domu. Później dowiedziałem się... - Stanisław Domaradzki zawiesza głos. - Gajowy był z Chłopczyc, Zaczek się nazywał, jeździł na koniu, a był taki zadziorny. I on go chwycił, i z chęci zysku oddał Niemcom.
Stanisław Zaleszczak wraca do opowieści o głodzie. - Jadło się perz suszony i kruszony na żarnach, lebiodę, wysłodki z buraków. Placki z wysłodków piekło się na blasze. Melasa to już był luksus. Mnie ten okres kojarzy się z tym, że dnie były bardzo długie. Człowiek głodny, to czas się wydłużał - stwierdza. - Ponad 20 km na południe były miejscowości Borysław i Drohobycz. Później kobiety stamtąd przynosiły naftę do lamp w zamian za żywność.
- Nafta, trzewiki drewniane, sacharyna, tytoń, bibułki i jeszcze jakaś odzież, to przynosili. Wymieniali na olej lniany i konopny, brali zboże, no i mąkę, kukurydzę, bób - uzupełnia Stanisław Domaradzki.
- W 1944 roku wzięto do wojska znaczącą część mężczyzn. Zdrowego mężczyzny już we wsi nie było, tylko staruszkowie, kobiety i dzieci - zaznacza Henryk Domaradzki i pokazuje album, doskonały dokument, z nazwiskami, zdjęciami i losami żołnierzy. - 10. Sudecka Dywizja Wojska Polskiego pod dowództwem rosyjskim. Wiemy, jaki szlak bojowy przeszli.
- Tato był na wojnie - kontynuuje Stanisław Domaradzki. - Około północy puka ktoś do okna. Mama podchodzi i słyszy po ukraińsku: "Ja z twoim Jaśkiem się widziałem, on tam bieduje, głodny. Daj kawałek chleba, ja tam wracam, zaniosę". Mama wzięła chleb i uchyliła okno. On chwycił i otworzył na oścież. My w płacz, ja tak krzyczałem, że przez dwa tygodnie słowa nie mogłem wymówić. Mama otworzyła drzwi, a tam już czterech Ukraińców. Wyleciała na podwórko, narobiła hałasu. Ukradli nam konia i maciorę, ale jeszcze było im mało i poszli do innego Polaka, zbierali żywność dla banderowców. Dla mnie to był strach niesamowity.
- U nas dużych mordów nie było - przyznaje Stanisław Zaleszczak. - Ale w końcu wioski, gdzie ja mieszkałem, przeważali Ukraińcy. Mój brat pilnował źrebaków w folwarku, to miał bezpieczne schronienie. Brał też mnie, spaliśmy pod żłobami. Ukrywaliśmy się, jedna siostra przechowywała się u Ukraińca, druga u koleżanki, a rodzice różnie - w jamach, ziemiankach.
- Gdy nasiliły się ataki band ukraińskich, w Czernichowie powstała AK. Uczestnikami byli też mężczyźni z Koniuszek. Ukraińcy wiedzieli, że jesteśmy uzbrojeni i bali się podchodzić bliżej - wyjaśnia Henryk Domaradzki.
Tato był na wojnie, a nas gdzieś wysiedlali, wyganiali przed bombardowaniem. Siostra miała 4,5 roku, ja pół. Cała wieś uciekała (...)
- W Zagórzu mieszkało kilkanaście rodzin żydowskich, wszystkie wywieźli do getta - dodaje Stanisław Domaradzki. - Było takie starsze małżeństwo, Woron i Sura, jego wzięli, ona została. A tam już mieszkał przesiedleniec. Poszedł do niemieckiej władzy i poskarżył się. Usłyszał, że dla takiej staruszki szkoda kuli i sam ma zrobić z nią porządek. Zaprzągł konie do wozu, załadował Surę, zawiózł na wykopisko na Lisią Górę, zabił łopatą i zakopał...
- A mnie mama kiedyś zgubiła - zaczyna swoją historię Henryk Izdebski. - Tato był na wojnie, a nas gdzieś wysiedlali, wyganiali przed bombardowaniem. Siostra miała 4,5 roku, ja pół. Cała wieś uciekała do Zmysłowa. Mama miała tobołek, córkę i mnie zawiniętego w kocyk. Ja się wyślizgnął z tego tobołka. Dotarli na miejsce, do schronu, mama rozwija kocyk - nie ma Heniusia! Wraca tam, gdzie mają bombardować. Na szczęście znalazła mnie znajoma i oddała mamie. Tak się zaziębiłem, że po kilku dniach na twarzy miałem zarost jak myszka.
W lutym 1946 zapadła decyzja o wyjeździe na zachód i ruszyły przygotowania do podróży. Dwa tygodnie czekania w Rudkach, pod gołym niebem. Wreszcie transport, 120 wagonów, w Samborze rozdzielony na dwa. - Jechał jeden za drugim. 31 marca dotarliśmy do Bieniowa - Henryk Domaradzki pokazuje na mapie szczegółowo opisaną trasę przejazdu.