Po co dziś sądzić Aleksandra Fredrę? Hrabia ze spektaklu Jana Englerta jest na razie zwycięzcą. Nie zmogły go pryncypialne krytyki radykałów. Zmieść go może dopiero ignorancja nowych pokoleń XXI wieku.
-Proszę wstać, sąd idzie! - tymi słowami Jan Englert inauguruje reżyserowany przez siebie spektakl „Fredro. Rok Jubileuszowy”, w którym jest równocześnie jednym z aktorów. Wraz z Wojciechem Majcherkiem i Zbigniewem Kubikowskim przygotował scenariusz na finał 2023, ogłoszonego rokiem tego komediopisarza. Publiczność faktycznie wstaje. Sadowiący się za sędziowskim stołem Wiesław Cichy w odpowiedniej todze pozwala jej zaraz usiąść.
Ten montaż złożony z komentarzy o Aleksandrze hrabim Fredrze i z kawałków jego utworów, wystawiany jest w teorii na głównej sali Narodowego, zwanej salą Bogusławskiego. Ale przestrzeń została zredukowana. Gra się to wszystko między widownią umieszczoną na samej scenie, po obu jej stronach. Aktorzy siedzą lub poruszają się w środku obserwowani z prawej i lewej przez widzów. Z jednej strony zamyka scenę ów stół za którym siedzą „sędziowie” (poza Cichym, przewodniczącym, Anna Seniuk i Ewa Wiśniewska). Na drugim końcu mamy bryczkę z epoki, ale też mównicę dla samego „zeznającego” Fredry. Scenografia Martyny Kander, zdolnej do wyczarowania dowolnych teatralnych cudowności, jest tym razem ascetyczna, funkcjonalna.
Wojna jak z wieku XX
Ma się tu odbyć symboliczny sąd nad Fredrą. On sam, grany na początku przez Grzegorza Małeckiego, zaczyna od kawałków swojej autobiografii wyjętej z jego wspominek, czyli z „Trzy po trzy”. Te słowa brzmią mocno, to relacja wojenna, o tym jak to dziewiętnastoletni ziemiański syn uczestniczył w odwrocie Bonapartego spod Moskwy (dobre uzupełnienie filmu „Napoleon”), jak ocierał się o samego cesarza, jak oglądał mękę polskich jeńców w niewoli u Rosjan i jak z tej niewoli uciekł. Brzmi to bardzo XX-wiecznie.
Nagle widzimy kompletnie innego człowieka niż znany nam autor facecji i bon motów, ktoś w rodzaju odpowiednika wykreowanego przez siebie Pana Jowialskiego. Do tych obrazów dokłada odsłaniający się Fredro opowieść o swojej późniejszej traumie. Nie nazwałby tak swojego stanu, ale my go tak nazwiemy. Te przeżycia pozostały w nim na zawsze, nawet jeśli tu są przemieszane z wcześniejszymi, jeszcze dziecięcymi wspominkami.
Zarazem ten Fredro ironizuje sobie na temat stosunku Napoleona do Polaków. Znamy tę gorycz choćby z „Popiołów” Stefana Żeromskiego, musiało ją zresztą przeżywać wielu weteranów tamtych wojen, nawet jeśli niektórzy zastępowali ją mitologią, a czasem mitomanią. Zauważmy: Fredro poszedł do wojska Księstwa Warszawskiego w roku 1809, kiedy objęło ono część Galicji. Miał wtedy lat 16. Był jednym z tych, którzy po prostu uważali to za swój obowiązek. Jego późniejszy trzeźwy osąd jest zderzony z kawałkami apologetycznych obrazków na temat Bonapartego lub przynajmniej na temat pójścia za nim Polaków, jakie zostawili po sobie Adam Mickiewicz (jego tekstem przemawia Marek Barbasiewicz) czy Juliusz Słowacki (to z kolei jedna z ról Kacpra Matuli).
Przeciw romantykom?
Nabiera to antyromantycznej wymowy, aczkolwiek te teksty nie spotykają się ze sobą bezpośrednio. Mickiewicz (który skądinąd podobno potraktował hrabiego, podczas jego pobytu w Paryżu, obcesowo), i Słowacki, nie osądzają samego Fredry, ani nawet pośrednio z nim nie polemizują. Niemniej Jan Englert, niegdyś wielki promotor romantycznej tradycji, a potem jej dyskretny kontestator i rewizjonista, delektuje się takimi zderzeniami.
Aktorzy, poza Małeckim i samym Englertem, także Cichym jako sędzią, grają tu po wiele postaci. Po wstępnym „przesłuchaniu” Fredry, który żali się na krytykę i niezrozumienie, z powodu których po roku 1839 pisał już tylko do szuflady, uruchomiona zostaje maszynka wypowiedzi o komediopisarzu. Słyszymy krytyczne wystąpienia m.in. Seweryna Goszczyńskiego, Aleksandra Dunin-Borkowskiego czy Edwarda Dembowskiego. Zarzucają mu błahość i nieoryginalność. Ich przywołanie to wyraz rozżalenia nie tylko Fredry, także autorów scenariusza, wobec zbyt patetycznych i serioznych „romantyków”, którzy nie chcieli pozwolić Polakom na chwilę wytchnienia. A swoje złośliwości kierowali wobec kogoś, kto przecież swój patriotyczny obowiązek wypełnił. Skądinąd te kawałki są zbyt zdawkowe aby do końca pojąć ich kontekst.
Cisną mi się na marginesie dodatkowe uwagi. Akurat ta trójka srogich krytyków to demokraci, zaangażowani nie tylko w marzenia o wyzwoleniu Polski, ale w wiarę w nowe, bardziej egalitarne społeczeństwo. Mogli postrzegać we Fredrze piewcę konserwatyzmu, co zresztą chyba nie było do końca ścisłe.
Owszem, przedkładał etos „dobrego szlachcica” ponad kapitalistyczną drapieżność – to najlepiej widać w „Dożywociu”. Ale pokazywał jak ten etos bywa deptany. Jako rasowy komediopisarz posługiwał się pan hrabia w wielu swoich utworach wątkiem wyzwolenia dzieci spod władzy rodziców, co stanowiło skądinąd przez wieki jeden z najtrwalszych komediowych archetypów. Starsi nie są u niego lepsi czy mądrzejsi niż młodsi, nawet jeśli przekonuje nas o tym w „Zemście” Cześnik. W wielu swoich utworach walczył z napuszeniem, ze snobizmem, z hipokryzją towarzyszącą układaniu życia małżeńskiego czy rodzinnego. Raz bywał w tej mierze bardziej dokuczliwy, raz bardziej wyrozumiały. Dla maksymalistów wszelkiego typu z pewnością zbyt dobrotliwy w opisie świata.
Przypomnieć tu także należy libertynizm Fredry w stosunku do spraw seksu. W samym widowisku przypominane są kawałki z „Piczomiry królowej Branlomanii”, mocno sprośnego utworu napisanego przez niego zdaje się jeszcze podczas służby u Napoleona. Oczywiście w komediach wystawianych na scenie tego swojego temperamentu nie ujawnił. To nie te czasy. Fredrę świntuszącego można jednak akurat uznać za bliższego tradycji oświeceniowej niż romantycznej. To także nie musiało się podobać „romantykom”. Jeśli to słyszeli. I wpisywało się w oskarżenia o beztroskę, o pustotę.
Tak czy inaczej ta konfrontacja z krytykami jawi mi się jako część nader chaotycznych polskich sporów i obrachunków, w których nie ma zero-jedynkowego podziału racji. Mogę zrozumieć pogrążonych w ponurej zadumie patriotów-demokratów obruszających się na krotochwilnego kpiarza. I rozumiem jego samego, ranionego pochopnymi oskarżeniami. Skądinąd jego krytycy potraktowali niesprawiedliwie literackie walory jego tekstów (zarzut nieoryginalności). O sile tych komedii zaświadczyło zainteresowanie następnych pokoleń, kiedy tyle innych dzieł po prostu umarło. Piszę to wszystko dlatego, że reżyser wykłada nam w wywiadach wieczną aktualność sporów wokół Fredry. Możliwe, że ta wojna między różnymi obliczami polskiej duszy jakoś wraca czy powtarza się. Ale za bardzo bym z tezami o tej aktualności nie przesadzał.
Obrońcy i poczucie humoru
Spór o Fredrę ma tu kolejne odcinki. Ale zwrócę uwagi, że w samym tym spektaklu jego obrońcy są obecni co najmniej równie intensywnie jak malkontenci. Został więc jednak doceniony! Prawda, Maria Dąbrowska nie pojęła początkowo jego fenomenu kompletnie (jedna z ról Ewy Wiśniewskiej), ale nawet ona ukorzyła się potem. Podsumowując to celnym: „Do Fredry trzeba dojrzeć”.
Dostajemy może najcelniejszą uwagę Stanisława Koźmiana, że „Fredro uratował Polskę od ogólnej melancholii” – choć warto przypomnieć, formułowaną z pozycji ugodowych w latach rozbiorów, konserwatywnych galicyjskich Stańczyków. Ale mamy pochwały Cypriana Kamila Norwida. Mamy apologie aktorów: Jerzego Leszczyńskiego i Stefana Jaracza. Oni doskonale czuli sceniczny smak tych tekstów. Pochód broniących zamykają m. in. Tadeusz Boy-Żeleński, Tadeusz Różewicz i Jarosław Rymkiewicz, tyle że ten z 1977 roku. Także i tu nie wszystkie konteksty i subtelności ideowo-polityczne są od razu do rozpoznania, choć zachęcają do pójścia za tymi głosami, sprawdzenia, wczytania się.
Myślę jednak, że największą siłą tego przedstawienia nie jest polityczno-literackie dzielenie włosa na czworo. To po prostu traktacik o tym, jak błyskotliwa twórczość rozmija się z duchem czasów, z wrażliwościami, z oczekiwaniami, będącymi plątaniną różnych intencji i nieporozumień, a jednak na końcu wygrywa. Z jednej strony patrzymy na melancholię kogoś, komu cudze niezrozumienie sprawia przykrość. Z drugiej, wymowa jest właściwie krzepiąca. Poczucie własnej wartości, niezależność myślenia, nawet pewna nonszalancja, popłaca, choć nie zawsze od razu.
Popłaca coś jeszcze. „Kto się nigdy nie śmieje, od tego zimno wieje” – rzuca Fredro-Małecki bezpośrednio w stronę publiki kawałkiem z „Zapisków starucha”. To wielka apologia bezinteresownego i bezprzymiotnikowego poczucia humoru. To wydało mi się najbardziej aktualne. Śmiech Fredry bywa że pokrywa gorycz obserwacji, nawet pesymizm spostrzeżeń dotyczących ludzkiej natury. Ale nie ma w nim żółci, nie ma nienawiści do swoich bohaterów, najbardziej nawet ułomnych. Myślę, że współczesnym Polakom przydałoby się więcej takiej postawy.
Role dla najlepszych
Wzmacniają to wrażenie wyjątki z fredrowskich komedii: z „Męża i żony”, ze „Ślubów panieńskich”, z „Zemsty”, bajeczka o osiołku z „Pana Jowialskiego”, grane przez aktorów Narodowego. Dostajemy też wiązankę dawnych ról Fredrowskich, z których zmontowano na potrzeby tego spektaklu jeden film wyświetlany na dwóch ekranach.
Oglądamy największych polskich aktorów wypowiadających niewielkie wycinki jego tekstów i… śmiejemy się. Ludwik Solski zaczyna kwestię Łatki z „Dożywocia”, kończy ją Tadeusz Łomnicki grający tę postać w spektaklu Jerzego Kreczmara z Teatru Współczesnego (rok 1963). Wciąż kocham widzianą w wersji utrwalonej przez telewizję scenę Łomnickiego z Tadeuszem Fijewskim jako Twardoszem z tego przedstawienia. Ale trudno się też nie śmiać, kiedy Bronisław Pawlik układa jako Szambelan z „Pana Jowialskiego” swoje pierwsze przysłowie w życiu chcąc dorównać ojcu. Albo kiedy Jan Kobuszewski jako Kapelan z „Dam i huzarów” zapewnia z ekranu: „Nie uchodzi”.
To popis maestrii tekstu podawanego przez najlepszych. I wielka manifestacja ciągłości polskiej kultury. Z uroczym, a dodatkowym przymrużeniem oka, kiedy pojawiają się w tych fragmencikach młodzi Jan Englert i Anna Seniuk, których widzimy równocześnie na żywo. Skądinąd samo oglądanie Seniuk, Englerta i Ewy Wiśniewskiej obok siebie w tym spektaklu to wspaniały przebłysk teatralnej tradycji w jej najpiękniejszej postaci.
Pojawia się tylko jeszcze dodatkowe pytanie: dlaczego po „Ślubach panieńskich”, prawda jeszcze niedawno grywanych, ale wyprodukowanych w roku 2007, a także po „Fredraszkach” z roku 2014, będących tak jak ten spektakl wariacją, montażem, Englert ani jakikolwiek inny reżyser nie sięgnął po Fredrę na tej scenie. Dziś wystawia tego autora dość konsekwentnie Teatr Klasyki Polskiej („Zemsta”, „Dożywocie”, „Śluby panieńskie” w ciągu trzech ostatnich lat). Może tajemnica kryje się w jeszcze jednym kawałku tego spektaklu.
Dostajemy brawurowo podane przez Justynę Kowalską wypracowanie (lub zbitkę wypracowań) współczesnej uczennicy na temat „Zemsty”. To zabawny manifest kłopotu z pojmowaniem przeszłości. Czyżby Fredro przetrwał wszystkie rodzaje krytyki, a na sam koniec miał paść ofiarą zwykłej ignorancji obecnych młodych? Na przykład niezrozumienia tego, że można się zainteresować czymś, co operuje nieco odmiennym językiem i realiami? Byłaby to obserwacja celna, ale na ile sam Narodowy cofa się dziś pod naporem takiej konkluzji w repertuarowych wyborach?
Chociaż z kolei samo to przedstawienie skrojone jest raczej pod wrażliwość starszej widowni, czującej czar historii, siłę politycznych i literackich aluzji. Jej nie znudzi kawałek, kiedy to Fredro grany już przez samego reżysera odpiera oskarżenia o zdradę stanu, bo niebacznie zaangażował się w Wiosnę Ludów (lata 1848-1849) i domagał się jako przewodniczący lwowskiej Rady Narodowej zaprowadzenia w monarchii Habsburgów „konstytucyjnej formy rządów”.
Na koniec paść musi rutynowa wobec tego teatru pochwała poziomu aktorstwa. Prawda, większość z obsady pojawiającej się współczesnych ubraniach, chyba własnych, bo nie anonsuje się autora kostiumów, ma do wypowiedzenia stosunkowo krótkie kwestie. A jednak mam wrażenie, że gdyby nie Marek Barbasiewicz, Hubert Paszkiewicz, Waldemar Kownacki, Kacper Matula czy prezydujący sądowi Wiesław Cichy nie oglądalibyśmy tego przewodu sądowego z takim napięciem.
Dotyczy to także scenek wyjętych z komedii. Kiedy Grzegorz Kwiecień, Dominika Kluźniak, a przez moment i Kacper Matula rysują przed nami trójkąt z „Męża i żony”, właściwie nie miłosny, bo są trójką osobników zblazowanych, mamy poczucie bliskości tej sytuacji naszym czasom. Kiedy Paweł Paprocki szaleje jako Papkin kabotyn, a potem nagle staje się Papkinem melancholijnym, właściwie tragikomicznym, pojmujemy, że w „komedyjkach” warto szukać prawdy o człowieku.
Śluby panieńskie składają na scenie najpierw bardzo sprawne młode aktorki: Ewa Bukała i Justyna Kowalska, a potem… Anna Seniuk i Ewa Wiśniewska. To ostatnie jest podwójnym żartem, cokolwiek surrealistycznym. Ale może wypowiedzenie tych kwestii przez wielkie artystki tego pokolenia pozwala nam do końca przeżyć ich uniwersalność. Skądinąd Anna Seniuk jest równie przekonująca jako żona Fredry poświęcająca mu kilka słów obrony.
Przejmujący jest Grzegorz Małecki jako Fredro w młodszym wieku. Ale ostatnie słowo należy do samego Englerta. Mówi tekstami Fredry m.in. Z „Zapisków starucha”, właśnie o starości, o strachu przed samym stanem umierania, i mamy poczucie, że sprzedaje nam nie tylko Fredrę, ale i kawałek siebie, własnego doświadczenia, życiowego kredo. Kiedy wyławiam takie akcenty w teatrze, chcę aby trwał on jak najdłużej.