Felieton rowerowy. Na rowerze. Przeprawa między knieją a nadzieją
Na nadmorskich szlakach turystycznych mamy jeszcze takie knieje jak ta w Dębinie czy nieczynna kładka portowa w Ustce
Tydzień temu zapowiedziałem wypad na dębińskie klify i dalej na zachód. Popedałowałem więc z Objazdy do Dębiny, aby ze środka tej ostatniej wsi na drodze do Rowów odbić w lewo pod górkę i uliczkami Jaśminową i Nadmorską dotrzeć do czerwonego szlaku nadmorskiego. Przebiega tuż za parkingiem i szlabanem, gdzie skręcam w lewo i po półtora kilometrze wpadam w istne knieje - najpierw naturalne, a potem biurokratyczne. Jedne i drugie obecnie beznadziejne, kompromitujące nasz środkowopomorski region.
Czerwony szlak turystyczny na ponaddwukilometrowym odcinku pomiędzy skrajem klifowego brzegu od Dębiny do Poddąbia a ogrodzeniem byłej jednostki wojsk rakietowo-radarowych to istna knieja. Tu nie tylko cyklista, ale i piechur powinien chodzić w kasku i innych ochraniaczach. Od lat, jak zaobserwowałem, nikt tu nie dba o drożność tej trasy. To jest właściwie szpaler utworzony przez zwalone na siebie drzewa i słupy ogrodzenia z drutu kolczastego. Ogrodzenia potrójnego, wszak była to supertajna jednostka wojskowa.
Wojsko opuściło ten teren w 2003 roku, ale niechętnie. Od 1993 roku gmina Ustka bowiem usilnie zabiegała o demilitaryzację tego obszaru celem wyprowadzki promieniujących urządzeń radiolokacyjnych oraz powiększenia nadmorskiego terenu na zagospodarowanie turystyczne. Zamiar komunalizacji tego 22-hektarowego terenu z 12 obiektami koszarowymi, zajmowanego przez Jednostkę Wojskową 4961 w Dębinie okazał się nie po myśli gminy. Na początku 2009 roku Agencja Mienia Wojskowego sprzedała za 6,5 mln zł ten powojskowy teren dla konsorcjum trzech warszawskich spółek, które ponoć miały tu pobudować eleganckie wczasowisko nadmorskie. Minęło właśnie 13 lat od wykwaterowania wojska, a 7 lat od zmiany właściciela terenu. Na razie największą frajdę mają tu eksploratorzy militarnych rupieci peerelu. W sieci znajduję mnóstwo zdjęć, filmów i opisów, co zastali. A złomiarze aż przebierają nogami, aby zebrać tony żelastwa.
W kwestii żelastwa kontynuuję jazdę z Dębiny do portu w Ustce. Bezużytecznym żelastwem jest kładka nad kanałem portowym, nieczynna od początku sierpnia ub. roku. Wkrótce czas niełączenia obu brzegów ową kładką będzie tak samo długi jak łączenia, czyli półtora roku. Co grosze, na razie niewiele wskazuje, że kładka wznowi działanie w przyszłorocznym sezonie. Owszem, tej jesieni będzie - jak zapodano 6 bm. na spotkaniu władz samorządowych Ustki z mieszkańcami - uruchamiana próbnie celem sprawdzenia, co nawaliło naprawdę. Wadliwa konstrukcja czy fundamenty, a może wszystko naraz. Na początku przyszłego roku zapadną ostateczne decyzje o dalszym losie tego technicznego bubla.
Tymczasem kładka jest obiektem urzędowej batalii pomiędzy wykonawcą a władzami Ustki. Do tego włączono sąd, biegłych rzeczoznawców z różnych ośrodków, inspektorów dozoru technicznego itd. Opinie biegłych zgodne z oczekiwaniami wykonawcy kładki nie są akceptowane przez władze Ustki, a z kolei wykonawca nie uznaje orzeczeń po myśli urzędu burmistrza. Sytuacja całkiem patowa, w której próbuje jeszcze coś zdziałać gdański organizator debat publicznych oraz sam wykonawca kładki. Ten drugi pisze nawet okolicznościowe odezwy do ludności na swoją obronę. Czuje się dotknięty tym, iż jego logo kojarzone jest z nawalonym hydraulikiem.
Nie da się ukryć, że w tej biurokratycznej kniei chodzi o pieniądze. Całkowity koszt budowy kładki wyniósł niespełna 4,4 mln zł, a za naprawę jej wykonawca zechce co najmniej 2 mln zł. Taka jest jego oferta na teraz - nie do przyjęcia przez władze miasta. W odpowiedzi słyszałem na wspomnianym spotkaniu odgłosy niezadowolenia miejscowej społeczności, w której dominują cykliści, znani mi zresztą z wielu rowerowych rajdów i innych turystycznych imprez. Niektórzy liczą koszty całkiem fachowo i obiektywnie, nie kryjąc złości. Inni też wkurzeni mówią, że dotychczasowe starania władz miasta o przywrócenie kładce sprawności technicznej to bicie piany.
Pewnie dlatego głos cyklistki i doświadczonej, szanowanej w Ustce specjalistki w branży hydrotechnicznej trafił do przekonania ogółu: trzeba wreszcie zrobić rachunek utraconych korzyści przez Ustkę i jej mieszkańców wskutek niefunkcjonowania kładki i kosztami za to obciążyć jej wykonawcę, skoro są ekspertyzy wykazujące jego winę.
Nie przekonuje mnie, iż ustecką nawalankę można jakoś usprawiedliwiać unikalną, prototypową konstrukcją kładki czy niezbyt stabilnym podłożem fundamentów, wstrząsanych detonacjami na pobliskim poligonie wojskowym.
Wystarczy pofatygować się jeszcze ok. 40 km na zachód od Ustki - do Darłówka, gdzie od prawie 30 lat bezawaryjnie funkcjonuje również kładka portowa - most rozsuwany. Jedyny taki, więc prototypowy, a do tego przystosowany nie tylko do ruchu pieszego i rowerowego, ale i pojazdów ratowniczych. O niebo lepszy i bardziej użyteczny niż ta ustecka kładka spacerowa, wzorowana na konstrukcji zwykłego cepa. Ta darłowska jest dziełem drogowców-mostowców i pozostaje we władaniu koszalińskiego zarządu dróg wojewódzkich, a nie portu, jak ustecka kładka.