„Express” przy tym był... Mundial i dwie olimpiady
Rozmowa z Tadeuszem Nadolskim, długoletnim dziennikarzem „Expressu”, kierownikiem działu sportowego, wysłannikiem redakcji m.in. na mundial w USA i igrzyska olimpijskie w Sydney i Atenach.
W jaki sposób znalazłeś się w „Expressie”?
Byłem w gronie osób, które współtworzyły „Express”. „Dyrygowali” tym procesem Ryszard Giedrojć, Artur Szczepański i Andrzej Nowakowski. Ja wówczas byłem kierownikiem działu miejskiego w „Ilustrowanym Kurierze Polskim”. W tamtym czasie dziennikarze z różnych redakcji przyjaźnili się i często ze sobą kontaktowali. Mieliśmy też swój klub przy ul. Sielanka. To tam toczyły się wstępne rozmowy nad stworzeniem nowej gazety, tam też był kompletowany zespół i to tam otrzymałem ofertę podjęcia pracy. Nie ukrywam, że miałem wówczas ból głowy. Był to czas wielkich przemian, nikt nie wiedział, jak się wszystko dalej potoczy, czy „Express” zdobędzie czytelników i czy utrzyma się na rynku. Było to coś w rodzaju skoku na główkę do pustego basenu. Zdecydowałem się jednak zaryzykować.
Pamiętasz pracę nad pierwszym numerem?
Ukazał się 30 marca 1990 roku. Pamiętam napiętą atmosferę, rozrysowane strony – makiety, stos materiałów i niepewność, czy wszystko się uda. Poszedłem wówczas do drukarni na ul. Dworcowej, by „pilotować” wydanie. Na miejscu okazało się, że na pierwszych stronach zwanych wtedy depeszowymi, są dziury! Dzięki pomocy Rysia Rolbieckiego, depeszowca z IKP-a, który podłożył kalkę pod wydruk teleksu, mogłem uzupełnić braki i w ten sposób gazeta się ukazała bez „białych plam”.
Jak wyglądały początki twojej pracy w „Expressie”?
Pierwszy naczelny, Rysiu Giedrojć, miał taki dość szalony pomysł, żeby w redakcji nie było żadnych działów i wszyscy pisali wszystko. Już po paru dniach okazało się to nierealne. Najszybciej trzeba było wyodrębnić dział sportowy. Współtworzyłem go od zera razem z Markiem Brodowskim. Sportem interesowałem się od dziecka, w czasie pracy w IKP często zastępowałem red. Zdzisława Sosnowskiego, miałem zatem odpowiednią praktykę. W „Expressie” jako pierwsi na rynku zaczęliśmy poświęcać sportowi znacznie więcej miejsca niż w innych gazetach. Był to strzał w dziesiątkę.
Pierwszy twój wyjazd na mecz piłkarzy Zawiszy zaowocował wpadką, wokół której narosły legendy…
Nie dziwię się. 1 kwietnia 1990 roku pojechałem z drużyną Zawiszy do Mielca na ekstraligowy mecz z tamtejszą Stalą. Wcześniej umówiłem się, że z jakiegoś klubowego telefonu w Mielcu zamówię tzw. erkę, czyli rozmowę na koszt odbiorcy na telefon w redakcji, przy którym czuwać będzie Tomek Wojciekiewicz, późniejszy prezes wydawnictwa. Tomek miał spisać moją relację i dać ją do druku. Po meczu przegranym 0:1 poszedłem do pomieszczeń klubu i zamówiłem w centrali telefonicznej erkę do Bydgoszczy. Czekam i czekam, ale telefon milczy. Bodaj po godzinie usłyszałem dzwonek. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem „Bydgoszcz zamówiona”. Za chwilę miałem linię pełną trzasków i czyjś słaby głos. „Tomek?” - zapytałem. „Tomek” - usłyszałem. „To notuj!” I szybko, w pełnym rozpędzie podyktowałem wynik, składy drużyn i opis meczu. Zadowolony że zdążyłem, bo piłkarze Zawiszy wsiadali już do autokaru, wróciłem do Bydgoszczy. Następnego dnia przychodzę do redakcji, a Marek Brodowski wita mnie z pretensjami, dlaczego „sprzedałem” relację z wyjazdu do konkurencji. Zdębiałem. Okazało się wówczas, że owym „Tomkiem”, z którym się połączyłem nie był Wojciekiewicz, ale… Malinowski z „Gazety Pomorskiej”, który zamówił rozmowę do sekretariatu Stali Mielec, a ja ją przypadkowo odebrałem.
Twój pierwszy wyjazd w roli dziennikarza „Expressu” na wielką imprezę sportową?
Było to w 1994 roku na piłkarskie mistrzostwa świata, które odbywały się w USA. Akredytację zdobyłem dzięki Klubowi Dziennikarzy Sportowych, który wówczas jeszcze istniał. Prezes Wojciekiewicz z wielkim bólem pokrył koszty wyjazdu, które nie były aż tak wysokie dzięki temu, że w Stanach miałem rodzinę i znajomych i to u nich nocowałem, dzięki czemu nie trzeba było płacić za hotele. W dobie, kiedy dopiero rozwijała się globalna wioska informacyjna, czytelnicy „Expressu” mieli z pierwszej ręki moje relacje z tamtego mundialu. Ich sporządzanie, a tym bardziej wysyłanie, było jednak dla mnie bardzo trudne. Dostałem z redakcji już „wczesnego” laptopa, ale jego skonfigurowanie z systemem amerykańskim okazało się niemożliwe. Musiałem pisać moje teksty w biurze prasowym na wielkiej elektrycznej maszynie bez polskich znaków. Nie miałem pojęcia, jak się to obsługuje i co chwilę coś błędnie naciskałem, po czym działy się z maszyną „dziwne rzeczy”. Kiedy już się z tym uporałem, wysyłałem to, co napisałem, zwykłym faksem do redakcji w Bydgoszczy. Z tych mistrzostw zostało mi w pamięci m.in. to, że widziałem słynny mecz Kolumbia – USA z samobójem Andresa Escobara, za który został po powrocie do kraju zastrzelony w nocnym klubie, a także że siedziałem na miejscach prasowych obok… Diego Maradony, zdyskwalifikowanego wcześniej w czasie turnieju za stosowanie dopingu.
Po mistrzostwach piłkarskich przyszedł czas na igrzyska olimpijskie…
Wyjazd do Sydney w 2000 roku to była przygoda życia. Kiedy poszedłem podzielić się tym pomysłem z prezesem Wojciekiewiczem i poprosić go o sfinansowanie wyjazdu, powiedział, że go chcę puścić z torbami… Udało się jednak znacznie obniżyć koszty. Akredytację, przyznawaną przez Polski Komitet Olimpijski, otrzymał także Tomek Malinowski z „Gazety Pomorskiej”. Udało mu się dotrzeć do projektanta stadionu olimpijskiego, mieszkającego w Australii bydgoszczanina Edmunda Obiały, który załatwił nam tanie noclegi na terenie parafii rzymskokatolickiej w Sydney, gdzie posługiwali polscy księża. W Australii nie było już problemu z wysyłaniem wiadomości do Polski, mieliśmy laptopy i połączenie wi-fi. W dodatku, dzięki dużej różnicy czasu „do przodu”, mieliśmy komfort pisania: relacje z zawodów, wywiady z polskimi sportowcami i inne materiały wysyłaliśmy w nocy, gdy w Polsce było dopiero południe, co dla prasy było idealnym rozwiązaniem. Na tych igrzyskach najwięcej czasu poświęciłem na śledzenie zmagań na International Regatta Centre, gdzie startowała liczna ekipa wioślarzy i kajakarzy z Bydgoszczy. Z tych igrzysk w szczególny sposób zapamiętałem widok naszej dwójki „złotych” wioślarzy, Roberta Sycza z Tomaszem Kucharskim po wygraniu finałowego wyścigu. Podbiegłem do nich, żeby pogratulować i zapytać o wrażenia, ale obaj byli tak potwornie umęczeni, że nie byli w stanie się w ogóle odezwać…
Cztery lata później były IO w Atenach…
W tym przypadku koszty wyjazdu były już znacznie niższe. Mieszkałem w tanim hotelu w centrum Aten, miałem już nie tylko laptopa, ale i redakcyjny cyfrowy aparat fotograficzny, więc dostarczałem do redakcji własne zdjęcia. W stosunku do Sydney trzeba było jednak pracować pod presją czasu, miałem też kłopoty z przesyłaniem plików zdjęć z uwagi na ich rozmiary. Ale w porównaniu z poprzednimi problemami technicznymi to były po prostu drobnostki. Nie da się ukryć, że rozwój techniki bardzo ułatwił pracę sprawozdawcy sportowego.