Dziewczyna ze Lwowa jest z... Nowego Sącza
Poznaliśmy Kasię Ucherską jako telewizyjną „Dziewczynę ze Lwowa”. Naprawdę pochodzi z Nowego Sącza. Robi karierę w stolicy - grając u boku Piotra Fronczewskiego i Daniela Olbrychskiego
Jesteś kolejną mieszkanką regionu Nowego Sącza, która robi w Warszawie aktorską karierę. Jak to możliwe?
Sama się nad tym zastanawiałam. (śmiech) Nasz region jest tak piękny, że kiedy się tam dorasta, człowiek staje się wrażliwszy. Bo wychowuje się wśród cudownych krajobrazów. Wystarczy wyjrzeć przez okno - i już jest natura. Ważne jest również to, że młodzi ludzie mają tutaj możliwość rozwijania swych wrażliwości, pasji i talentów. Robią to pod dobrym okiem, bo nie brak u nas wyjątkowych pedagogów.
Jak odkryłaś w sobie pociąg akurat do aktorstwa?
To się zaczęło na początku podstawówki. Miałam wspaniałą polonistkę - panią Basię Margasińską - która świetnie potrafiła opowiadać o literaturze i sztuce. Prowadziła też kółko teatralne, gdzie można było rozwijać swoją wyobraźnię. Znała elementarne podstawy aktorstwa, miałam więc poczucie, że na tych zajęciach przygotowuję się do tego rodzaju studiów. Potem trafiłam pod skrzydła Janusza Michalika w Miejskim Ośrodku Kultury. To osoba bardzo wpływowa w kulturalnym życiu Nowego Sącza, ale też chętnie poświęcająca czas młodym ludziom.
Twoja rodzina ma artystyczne tradycje?
Tata maluje obrazy, wprawdzie amatorsko, ale są fantastyczne. Pewnie gdyby skończył studia w tym kierunku, byłby znanym artystą. Dziadek, zresztą pochodzący z Krakowa, grał na różnych instrumentach, przede wszystkim na skrzypcach, jako samouk. Mama mi się przyznała, że jako młoda dziewczyna też miała aktorskie upodobania. Ale zdecydowała się na medycynę. (śmiech)
Czasem taki pragmatyzm zwycięża nad marzeniami. U Ciebie było dokładnie na odwrót. Rodzice byli z tego zadowoleni?
Całe szczęście nie zdawali sobie sprawy z tego, że aktorstwo to taki niepewny zawód. Gdyby było inaczej, kto wie, może staraliby się mnie odwieść od wyboru tej drogi życiowej i skierować w inną stronę. Ale ja byłam tak zdeterminowana i nie miałam żadnej alternatywy, że postanowili mnie wspierać. Co czynią zresztą do dzisiaj.
Uciekłaś daleko od domu: bo studiowałaś nie w Krakowie, ale w Warszawie. Dlaczego?
Z bólem serca muszę przyznać, że w Krakowie mnie nie chcieli. Moim pierwszym wyborem była szkoła pod Wawelem - ale odpadłam w głupi sposób, bo jeszcze nie zdążyłam nic pokazać, tylko zaprezentowałam się w trykocie na egzaminie ruchowym wśród wielu innych kandydatów. Nie przebiłam się wizualnie - i nie dostałam już szansy, aby pokazać się od strony aktorskiej. Bardzo mi było tego żal. Kiedy przyjechałam do Warszawy, okazało się, że tam podchodzą do młodych ludzi bardziej indywidualnie. Od początku byłam Katarzyną Ucherską, a nie numerem 325, jak w Krakowie.
Nauka aktorstwa wygląda w stolicy inaczej niż pod Wawelem?
Myślę, że nie. W obu tych uczelniach chodzi o spotkania studentów z wielkimi osobowościami aktorstwa. I tak samo w Warszawie, jak i w Krakowie nie brakuje takich profesorów. Z perspektywy czasu myślę, że to jest właśnie główną atrakcją tych szkół, bo studenci mają okazję poznać różne sposoby myślenia o aktorstwie. Swoją własną metodę każdy wypracowuje dopiero później, kiedy ma już okazję sam grać. To jest tak jak z robieniem prawa jazdy - prawdziwych umiejętności nabywamy dopiero w praktyce.
Który ze znanych aktorów miał na Ciebie największy wpływ w szkole?
Wojtek Malajkat. Spotkanie z nim było dla nas wszystkich przełomowe. Przyszedł na warszawską uczelnię z Łodzi, kiedy byliśmy już na drugim czy trzecim roku. I był trochę skandaliczny: choćby nie kłaniał się widzom po spektaklu. Długo nie mogliśmy się z tym zgodzić i toczyliśmy z nim w tej kwestii bój. Przecież wszyscy starzy aktorzy uczyli nas, że ukłony są integralną częścią przedstawienia. Potem okazało się, że jest człowiekiem niezwykle wrażliwym, bardzo wymagającym, od którego pochwała znaczyła bardzo dużo.
Pojechałaś do Warszawy prosto z Nowego Sącza. Jak młodziutka Laszka odnalazła się w wielkim mieście?
Było fatalnie! Początkowo myślałam, że rzucę wszystko i wrócę prosto do domu. W końcu jednak stwierdziłam, że całe swoje osiemnaście lat o tym marzyłam, trzeba więc ogarnąć się i jakoś ruszyć do przodu. Tak też się w końcu stało, ale mimo to niesamowicie tęskniłam za domem. W ogóle nie chciałam się integrować z nikim i przez pierwsze pół roku byłam na studiach outsiderem. Ludzie się ze mnie śmiali, nikt nawet nie wiedział, jak mam na imię. Nie pokazywałam się nigdzie, tylko wydzwaniałam do mamy, żeby po mnie przyjechali. Było więc ciężko.
Co sprawiło, że w końcu zmieniłaś swoje nastawienie?
Po prostu się przełamałam - ale to właśnie było dla mnie najtrudniejsze. Zrozumiałam, że ta szkoła wymaga od człowieka, aby pokazywał siebie, swoje wnętrze i emocje. Kiedy się na to odważyłam, otworzyłam się na nowych ludzi i na nowe miasto. Bo koledzy i koleżanki szybko pokazali mi atrakcje Warszawy. Później już poszło z górki, ale do tej pory tęsknię za domem. Czasem myślę, że gdyby Nowy Sącz miał takie możliwości, abym tam realizowała się w swoim zawodzie, tobym chętnie wróciła.
Na pewno dodała Ci skrzydeł nagroda na XXXIII Festiwalu Szkół Aktorskich za rolę... Józefa Stalina w „Mistrzu i Małgorzacie”.
Kompletnie się nie spodziewałam tej nagrody. Musiałam wracać do Warszawy, nawet nie zostałam na ogłoszeniu wyników. Nie sądziłam, że będę żałować, iż wyjechałam tak wcześnie. Tymczasem okazało się, że zostałam dostrzeżona. I faktycznie dodało mi to energii.
To dlatego w Twoim przypadku od razu po szkole spełniło się marzenie każdego studenta aktorstwa - etat w teatrze?
Tak. To rzeczywiście jest dość rzadkie, bo miejsc w teatrach nie jest zbyt wiele. Z naszego roku dostałam etat tylko ja i mój kolega - Adrian Zaremba. Właściwie stało się to jeszcze w trakcie studiów, zanim obroniliśmy magistra. (śmiech) Bardzo się z tego ucieszyłam, bo od pierwszego roku, kiedy poznałam dyrektora Teatru Ateneum, Andrzeja Domagalika, gdy miałam z nim zajęcia, absolutnie się nim artystycznie zauroczyłam. Ponieważ szybko znaleźliśmy wspólny język, chciałam wylądować pod jego skrzydłami. No i szczęśliwie się udało.
Na krakowskiej PWST nie poznali się na jej talencie.
- Z bólem serca muszę przyznać, że w Krakowie mnie nie chcieli
Zadebiutowałaś w klasyce - „Dziewicach i mężatkach” Moliera. Jak było?
To jest trochę ekscentryczne przedstawienie. Reżyserował je Janusz Wiśniewski, który bawi się formą. Mieliśmy mocno wymalowane twarze, musieliśmy prezentować się w określonych pozach. To ciekawe doświadczenie - ale na dłuższą metę wolę chyba sztuki bardziej realistyczne.
Śpiewasz też w Teatrze Ateneum piosenki Wojciecha Młynarskiego w spektaklu „Róbmy swoje”.
A nigdy w życiu bym nie powiedziała, że kiedyś będę śpiewać w teatrze! Kiedy byłam w szkole, najbardziej stresowałam się na egzaminach wokalnych. Myślałam, że po prostu nie potrafię śpiewać. A tymczasem okazało się, że jest dokładnie na odwrót - i całkiem mi dobrze idzie. W tych piosenkach najważniejsza jest interpretacja. W sumie więc to też trochę aktorstwo.
Teraz występujesz w ważnym przedstawieniu - „Edukacja Rity”. Jak Ci się przygotowywało główną rolę, mając za partnera samego Piotra Fronczewskiego?
Przez cały czas, kiedy budziłam się rano, mówiłam sama do siebie: „Nie myśl, że grasz z Piotrem Fronczewskim!”. Przychodziłam na próby i starałam się zapomnieć, że jestem na scenie z tak wielkim artystą. Skupiałam się na tym, że to pierwsza moja tak duża rola. Dopiero przed premierą poczułam to, z kim gram. I ścięło mnie z nóg. Piotr okazał się jednak wspaniałym człowiekiem, bardzo empatycznym, wiedział, że gra z młodziutką aktorką z małym doświadczeniem. I myślę, że podołałam ostatecznie temu wyzwaniu.
Jak w Teatrze Ateneum gwiazdy traktują takie młodziutkie aktorki, jak Ty?
Nasz zespół jest absolutnie ze sobą zżyty. Wszyscy interesują się sobą nawzajem, ale w pozytywnym sensie. Kibicują sobie i wspierają się. Działa to w obie strony: młodzi-starzy i starzy-młodzi. Dlatego mam tam ze wszystkimi dobre relacje. Ale słyszałam, że w innych teatrach różnie bywa.
W telewizji grałaś u boku Daniela Olbrychskiego. To było pozytywne doświadczenie?
On jest wspaniałym partnerem. Ponieważ przez jakiś czas uczył w szkole teatralnej, traktował mnie trochę jak swoją studentkę. I dobrze - bo wówczas jeszcze się uczyłam. Można więc powiedzieć, że odbyłam praktykę zawodową pod okiem mistrza. Potem spotkałam się na telewizyjnym planie również z Marianem Dziędzielem. I też uważam, że jest fantastyczny. Z kolei w teatrze w „Dziewicach i mężatkach” pracowałam z Marianem Opanią.
Masz na koncie udział w kilku serialach telewizyjnych. Spodobała Ci się ta formuła?
Nie chciałabym się ograniczać tylko do teatru czy do telewizji. To są zupełnie odmienne formy. W teatrze dłużej pracuje się nad rolą, aktorzy więcej czasu spędzają z reżyserem, mogą się więc bliżej poznać. A w serialu to rach-ciach i jedziemy dalej. (śmiech) Ale to też ma swój urok, bo uczy dyscypliny, szybkiego reagowania i umiejętności wywoływania emocji niemal na poczekaniu.
Telewizja daje szybką i dużą popularność. Odczułaś to już na swojej skórze?
Zdarzyło się po „Dziewczynach ze Lwowa”, bo ten serial miał ogromną oglądalność. Ja sobie tłumaczę, że to taka nagroda za ciężką pracę, którą wykonuję. Kiedy ktoś uśmiecha się na mój widok lub podchodzi i gratuluje roli - to przecież bardzo sympatyczne.
W „Dziewczynach ze Lwowa” grasz chyba trochę wbrew sobie. Bo prywatnie jesteś radosna i energetyczna, a Twoja bohaterka z serialu - płaczliwa i emocjonalna.
Zawsze staram się szukać podobieństw między sobą a graną postacią. Albo przynajmniej zrozumieć jej motywacje. I w tym przypadku zauważyłam, że trochę z Olgą jesteśmy podobne - przynajmniej pod względem wewnętrznej wrażliwości. Sporo miałam w tym serialu trudnych scen, ale mieliśmy fantastycznego reżysera i on wtedy mnie uspokajał, tłumaczył emocje postaci i zarządzał ciszę, abym mogła się skupić. To mnie napędzało - i sprawiało, że łatwiej było mi oddać emocje mojej bohaterki.
Trzy główne role w tym serialu zagrały młode aktorki. Zaprzyjaźniłyście się ze sobą?
Z Anią Buczek znałam się wcześniej, bo w szkole była asystentką prof. Jana Komasy. Miałam z nią dużo wspólnych zajęć. Ania Barańska jest też z naszych stron - chyba z okolic Gorlic i Jasła. A Magda Wróbel to przecież Krakuska! Wszystkie zaczynamy, pochodzimy z bliskich sobie stron. To sprawiło, że się zaprzyjaźniłyśmy. A takie dobre relacje prywatne zawsze przechodzą na scenę czy na ekran. To miało niestety swoje minusy - bo czasem dostawałyśmy wspólnie takiej głupawki na planie, że reżyser musiał zarządzać przerwę.
Często bywasz teraz w Nowym Sączu?
Za rzadko - bo kilka razy w roku, głównie na święta. Najgorsze jest to, że aby przyjechać do domu, potrzebuję mieć wolny cały tydzień. A to nie zdarza się zbyt często. Ale czasem rodzice do mnie przyjeżdżają, a kiedy indziej - spotykamy się w połowie drogi, w Krakowie.
Podobno jednak zabrałaś ze sobą trochę Sącza do Warszawy.
To prawda. Mam sądecki zakątek na warszawskiej Ochocie. Mieszkam z chłopakiem i z siostrą, a wszyscy jesteśmy z Sącza. Mamy tam górski mikroklimat.
Chłopak i siostra są związani z aktorstwem?
Nie. Madzia skończyła logopedię i pedagogikę przedszkolną. Michał studiował medycynę - a teraz pracuje w zawodzie lekarza. On jest więc pragmatykiem i twardo stąpa po ziemi - a ja chodzę z głową w chmurach. Przeciwieństwa jednak się przyciągają, tworzymy więc razem złoty środek.