Czarodziejskie przyjęcia. Takie były wesela w PRL-u, kraju biednym i szarym [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Najmodniejsze bukiety dla panny młodej kwiaciarki robiły z goździków i asparagusa: długich albo przyciętych i uformowanych w „kalafiorek”. Jaki alkohol królował na weselach w PRL-u? Najczęściej „CC” - czysta czerwona, którą zaprawiało się przypalanym cukrem, czyli karmelem.
Pierwszy był makaron. Domowy, nie sklepowy. W poniedziałek do domu panny młodej przychodziła kucharka i jej pomocnice, wspierane przez kobiety z rodziny, która wyprawiała wesele. Cieniutko rozwałkowane ciasto było wszędzie, gdzie można było rozłożyć z trudem zdobyty papier pergaminowy. We wtorek panie przygotowywały to, co było potrzebne do środowego pieczenia ciast, którym obdarowywało się gości. Piekły też ciasteczka na weselne stoły, np. obowiązkowe wówczas kokosanki, do których nadawały się wiórki kokosu przywiezione z NRD. Od czwartku w domu weselnym pachniało rybami, w piątek smażyły się mięsa, rano w sobotę kucharki nastawiały rosół.
Luksusy z NRD i z Czechosłowacji
Wesela w PRL-u z lat 60., 70., 80. ubiegłego wieku. Któż ich nie zna i nie pamięta smaku tamtego bigosu, „uroku” bistoru, który miał przynajmniej tę zaletę, że się nie miął, widoku polonezów, na których mocowano parę lalek w strojach nowożeńców. Rodziny potrafiły zamienić wszechobecną zgrzebność i szarzyznę w radosną gorączkę i wielomiesięczne starania, by zdobyć wszystko, od czego zależało udane weselne przyjęcie „na bogato”. Gdzie i jak tego szukały i gdzie zdobywały?
- Przez wiele miesięcy gromadziło się wszystko, co było potrzebne nie tylko na stół - mówi pani Lidia z gminy Bobrowniki, która w tamtych czasach była kucharką na śląskich i zagłębiowskich weselach. - We wsiach było łatwiej, bo ludzie hodowali świnie, zawozili zboże do młyna i była mąka. Szukało się życzliwych sklepowych, które na hasło „wesele” nigdy nie były obojętne. Ale w miastach też mieli swoje sposoby. W latach 70. i 80. w Tarnowskich Górach funkcjonował sklep, rodzaj komisu spożywczego z towarami z NRD i Czechosłowacji. Właśnie tam się jeździło, choć niektórzy od razu zaopatrywali się we wschodnich Niemczech lub za południową granicą. Drugim takim miejscem był sklep na lotnisku w Pyrzowicach - opowiada.
Jak wspomina pani Lidia, wszystkie potrawy przygotowywało się w domu, a potem zawoziło tam, gdzie było wesele: do remizy strażackiej, do świetlicy w ogródkach działkowych, a jak ktoś miał podwórko, robiło się podest, na którym ustawiano stoły i krzesła. Wesele w lokalu gastronomicznym w tamtych czasach to była rzadkość. Oddajmy jednak głos ówczesnym nowożeńcom, którzy najlepiej znają temat i czule go opisują.
Ewa i Andrzej z Chorzowa
Ślub - cywilny i kościelny - braliśmy w kwietniu 1973 roku. W tym czasie wesela organizowało się w domu albo w ogródkach działkowych - opowiada Ewa Kucharska z Chorzowa. - Nasze odbyło się w Domu Działkowca w ogródkach „szeberowskich” w Chorzowie. Rodzice wynajęli tam salę, która była przystosowana do tego rodzaju imprez. Sala była duża i miała spore zaplecze kuchenne. Mama zatrudniła trzy panie, których zadaniem było przygotowanie potraw i upieczenie ciast: drożdżowych z posypką, makowców i serników. O ile pamiętam, nie było zwyczaju pieczenia takich tortów weselnych jak teraz. Na uroczysty obiad był rosół z makaronem, kurczaki, ziemniaki i jakaś jarzyna.
Jak wspomina pani Ewa, pieczenie kurczaków na 60 osób w warunkach domowych nie było możliwe, więc jej mama pożyczyła olbrzymią elektryczną patelnię. I tu pojawił się problem, bo gdzie taką patelnię podłączyć? - Naprzeciwko mojego domu był warsztat samochodowy. Właściciel udostępnił nam tzw. siłę i kurczaki zostały upieczone w jego garażu. Zapach roznosił się po całej ulicy, co wzbudzało ciekawość każdego, kto tamtędy przechodził - śmieje się.
Wesele odbywało się tydzień po Wielkanocy, więc przed świętami nastąpiła mobilizacja całej rodziny, która stojąc w kolejkach w sklepie mięsnym, musiała dostarczyć wędliny na wesele. A jaki królował wtedy alkohol? To była „CC”, czyli czysta czerwona, którą mama pani Ewy przerobiła na wytrawną cytrynówkę. Do tańca grała zamówiona orkiestra i wszyscy świetnie się bawili.
- Prezenty były skromne, ale każdy sprawił nam wielką radość. Dostaliśmy m.in. obrusy, kryształy, zegar, budzik, serwis do kawy, sokowirówkę, garnki, odkurzacz, bieliznę pościelową - wylicza. - Do ślubu miałam dwie sukienki z cieniutkiego bistoru: czerwoną - na ślub cywilny i długą, białą - na ślub kościelny, uszyte przez zaprzyjaźnioną krawcową. Mąż miał garnitur też szyty na miarę. Do cywilnego dostałam bukiet z siedmiu anturiów - wtedy była to nowość, a do kościelnego - bukiet z 13 bladoróżowych goździków. Obrączki były „ruskie”, szerokie, kupione od osoby, która przywiozła je z ZSRR. Do ślubu jechaliśmy białym wartburgiem wujostwa, udekorowanym tylko kolorowymi wstążeczkami na antenie i na klamkach samochodu - opowiada pani Ewa. I dodaje:
- Przeżyliśmy razem prawie 44 lata i mam nadzieję , że za kilka lat będziemy obchodzić 50-lecie naszego małżeństwa.
Grażyna i Zbigniew z Raciborza
Nasz ślub odbył się 12 października 1985 o godz. 15.30 w USC, a o godz. 16 - w kościele. Data jest ściśle związana z wyborami do Sejmu PRL, które odbywały się następnego dnia. W tamtych czasach przed ważnymi państwowymi wydarzeniami zawsze wprowadzano zakaz sprzedaży i spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Ponieważ wesele organizowaliśmy w restauracji jednego z hoteli w mieście, wiadomo było, że musi to być wesele bezalkoholowe. Jednak ustalając datę ślubu, nie braliśmy takiej ewentualności pod uwagę - opisuje swój ślub Grażyna Smereka z Raciborza.
Był początek sierpnia 1985 roku. Po ustaleniu daty, zapisach w USC i rozmowie z proboszczem parafii, w której miał się odbyć ślub, nowożeńcy rozpoczęli przygotowania. Najpierw sala. Ponieważ przyjęcie miało być niewielkie (dwadzieścia kilka osób), nie było żadnego problemu. Zresztą, w tamtych czasach nikt nie słyszał o „zaklepywaniu” sali na 2-3 lata przed weselem.
- W sierpniu nikt jeszcze nie myślał o jesiennych wyborach do Sejmu, więc i nasze wesele planowaliśmy z alkoholem, który wtedy był na kartki. Ale dla nas nie było trudne zgromadzenie go, bo w czasach „kartkowych” w moim i przyszłego męża domu rodzinnym było sporo wódki. Co miesiąc przysługiwało pół litra na osobę. Szkoda było nie kupić, nawet jeśli wiadomo było, że jej nie wypijemy. Bez problemu w ciągu trzech miesięcy odłożyliśmy 18 butelek. Z poprzednich miesięcy też coś zostało. Często „płaciliśmy” nią za u-sługi, np. hydraulikowi. Przed weselem do restauracji należało też dostarczyć ileś kartek na mięso, ale nie pamiętam szczegółów - opisuje starania pani Grażyna.
- Ubiór pary młodej był już większym problemem. Garnitur dla pana młodego kupiliśmy w GS-owskim sklepie niedaleko naszego miasta. Buty były chyba na kartki (zaświadczenie z USC?). Suknię ślubną z bolerkiem (koronkową) pożyczyłam od koleżanki, welon kupiłam w ostatniej chwili u modystki (na wyraźne życzenie przyszłej teściowej), białe pantofelki w prywatnym sklepiku. O torebce, rękawiczkach, narzutce (na wypadek chłodu) nawet nie myślałam. Bukiet ślubny z pobliskiej kwiaciarni był taki sam, jaki miała moja mama w 1949 roku: długie kolorowe goździki z jeszcze dłuższymi gałązkami asparagusa. Nawiasem mówiąc - bardzo ładny. Planowaliśmy na weselu tańczyć, więc trzeba było pomyśleć o muzyce. Magnetofon i kilka taśm z muzyką taneczną wystarczyło - dodaje. - Tydzień przed weselem zgłosiliśmy się w restauracji, by ostatecznie ustalić menu. Wtedy dowiedzieliśmy się, że - w związku z wyborami do Sejmu 13 X 1985 - już 12 X od godz. 18 będzie obowiązywał zakaz podawania alkoholu, więc do 18 możliwy jest toast wzniesiony szampanem. Przyjęliśmy tę wiadomość spokojnie. Wódka czekała na swój czas. Przybycie pana młodego z rodzicami i z bukietem ślubnym oraz błogosławieństwo nowożeńców przez rodziców, zakończyło mój pobyt w rodzinnym domu.
Po ślubie cywilnym i kościelnym nowożeńcy i ich goście zdążyli dojechać do lokalu i spełnić toast szampanem. Potem było wspaniałe i bardzo udane przyjęcie bezalkoholowe. Wesele skończyło się o północy. Na pożegnanie każdy z dorosłych otrzymał „wódkę weselną”, żeby wypił zdrowie młodych.
Beata i Andrzej z Cieszyna
„Cieszę się bardzo, że »Dziennik Zachodni« pragnie przybliżyć młodym ten wyjątkowy czas w życiu ich rodziców. Teraz, gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, kłopoty przyszłych małżonków w PRL-u to opowieści jakby z innej planety. Brałam ślub z mężem Andrzejem 09.09.1989 roku. To był rok przemian i na półkach było już to i owo, ale przypominam, że ostatnie kartki żywnościowe na mięso wydano w sierpniu 1989 roku (mam je zresztą schowane na pamiątkę)” - napisała pani Beata Wieczorek z Cieszyna. Przygotowania do ślubu rozpoczęły się rok wcześniej poszukiwaniem sukni ślubnej. W Cieszynie, gdzie mieszka Czytelniczka, nie było żadnego salonu. Była w Strumieniu, szukała poprzez ogłoszenia. Dopiero w Bielsku-Białej, po długich poszukiwaniach z mamą, gdy już zapadał wieczór i straciły nadzieję, znalazła na uboczu mały butik, gdzie kupiła wymarzoną suknię. - Miałam szczęście, bo już go prawie zamykali. Obok była pracownia modystki, więc kupiłam jeszcze piękny wyszywany welon z toczkiem i woalką - wspomina pani Beata. Oczywiście, przyszły mąż też miał kłopoty z kupnem dwóch garniturów, bo wesele było dwudniowe. Ale dzięki pomocy cioci mieszkającej w Bielsku-Białej, udało się zdobyć oba ubiory.
„Pół roku później pojechałyśmy do kucharki opracować menu. Babcia Justyna, mama mojego wujka, była mistrzynią w swoim fachu, przewodniczącą Koła Gospodyń Wiejskich i gotowała już w styczniu 1989 na weselu mojej młodszej siostry. Gdy mama zobaczyła spis potrzebnych produktów, nie spała przez kilka nocy. Ze świnką na kotlety nie było problemu, bo hodowała ją moja teściowa w chlewiku, cielaczka - po długim poszukiwaniu w okolicy - zamówiłyśmy u gospodarza, a o jajka zadbały moje ciocie. Masło i margarynę mama zamówiła bezpośrednio w mleczarni i mroziła potem w zamrażarce. Pewnego dnia przypadkiem weszłam do cukierni, a tam sprzedawali kakao na wagę. Stałam chyba ze trzy razy w kolejce, aż kupiłam odpowiednią ilość. Piwo i szampany pomogła mi zdobyć kolejna ciocia, a mąż kupił w delikatesach spirytus i razem z moim tatą myli butelki, rozrabiali warzonkę i naklejali specjalnie wydrukowane etykiety” - opisuje te niezwykłe przygotowania pani Beata.
Państwo młodzi przez trzy miesiące od-wiedzali obie rodziny i osobiście zapraszali gości. Tydzień przed weselem zaczynał się młyn. W poniedziałek i środę ciocie piekły drobne ciasteczka, we wtorek w piekarni obie rodziny piekły kołaczyki makowe i serowe.
„Cały dzień pakowaliśmy wypieki i rozwoziliśmy po swoich rodzinach. W piątek z przyjaciółkami szykowałam w domu »woniączki«, czyli kwiatki ze wstążeczką, które przypina się gościom, a rodzice stroili i szykowali salę. W sobotę pogoda była przepiękna, mąż przyjechał po mnie białym polonezem, który prowadził jego kolega, sąsiad. Po ślubie cywilnym, który odbył się o godz. 10, pojechaliśmy po gości do strażnicy w Ma-rklowicach, bo tam już od godz. 9 wszyscy jedli na śniadanie gulasz. Po ślubie kościelnym w mojej parafii i złożeniu życzeń, pojechaliśmy okrężną drogą, bo w tym dniu kolejka do przejścia granicznego w Cieszynie ciągnęła się aż do Marklowic. Mąż załatwił kolegę z pracy, który miał zespół muzyczny i całe dwa dni pięknie grali i bawili gości. Mój wujek robił nam zdjęcia, czarno-białe, a my po obiedzie pojechaliśmy do fotografa, bo nie było wtedy sesji w plenerze. W piątek po weselu pojechaliśmy z mężem na dwutygodniowe wczasy nad morze do Jastrzębiej Góry” - kończy pani Beata.
Znane filmy z okresu PRL-u, w których pokazane są ówczesne wesela to: „Wyjście awaryjne”, „Kogel-mogel” i „Nie ma mocnych” - druga część tryptyku o Kar-gulach i Pawlakach. Niestety, żaden reżyser nie potraktował wesel z tamtych czasów jako samodzielnego tematu. Szkoda, bo to niezwykle barwne, przewrotne, ale też pełne humoru dzieje, ważny rozdział naszej obyczajowości, opis postaw, charakterów i talentów organizatorskich, polskiego: „zastaw się, a postaw się”.