Brzostowski: Tępiłem donosicieli. Liczyła się praca i człowiek
Edward Brzostowski przekonuje, że potęga Igloopolu to nie jego zasługa, ale ludzi, którzy go tworzyli. Po 13 latach walki o sprawiedliwość sąd oczyścił go właśnie z udziału w tzw. aferze paliwowej.
Dlaczego odmówił pan przyjęcia tytułu Zasłużony dla Powiatu Dębickiego?
Odznaczeń mam całe mnóstwo, mimo że nigdy o żadne z nich nie występowałem. Honorowali mnie praktycznie w każdym z województw. Moja kolekcja jest większa niż na piersi Chruszczowa (śmiech, przyp. red.). To medale państwowe, resortowe, w dziedzinie pożarnictwa i obronności kraju, za zasługi dla PCK i praktycznie ze wszystkich związków sportowych. Radni powiatu, decydując o przyznaniu mi tytułu Zasłużony dla Powiatu Dębickiego, uhonorowali nie mnie, ale uznali zasługi 34 tysięcy pracowników i udziałowców pierwszej w powojennej Polsce spółki akcyjnej, jaką był Igloopol. Ten tytuł należy się im, a nie mnie.
No, ale to pan był twórcą potęgi Igloopolu, który nawet sam Michaił Gorbaczow stawiał jako wzór dla innych tego typu przedsiębiorstw w krajach byłego bloku wschodniego...
Ale nie wszyscy radni tak uważają. Decyzja o przyznaniu mi tytułu nie była jednomyślna, co mnie zabolało. Niektórzy brak poparcia dla tej inicjatywy tłumaczyli tym, że trudno honorować osobę, która działała w systemie komunistycznym. Dezawuowanie i potępianie w czambuł wszystkiego, co miało miejsce przed 1989 rokiem jest nieodpowiedzialne, małostkowe i fałszujące rzeczywistość. Jest podłe i niemądre. A ci, którzy to czynią, nieraz jeszcze będą się wstydzić. Nikt logicznie myślący nie zaprzeczy temu, że to wówczas, kiedy Igloopol rósł w siłę, Dębica przeżywała najlepsze w swoich dziejach lata.
Czyli dawny ustrój tak naprawdę służył miastu?
To wtedy powstały domy kultury i sportu, przedszkola, szkoły, całe osiedla. Mało tego, budowane były również kościoły. Wielu księży, a nawet biskupi było moimi serdecznymi przyjaciółmi. Nigdy nie zrobiłem nic takiego, czego miałbym się dzisiaj wstydzić. Nie oczekuję odznaczeń dla siebie. Najważniejsze odznaczenie, będące źródłem mojej radości i dumy, już dawno otrzymałem i nikt mi go nie zabierze. To szacunek i uznanie, jakim cieszę się nie tylko wśród dębiczan.
Dezawuowanie i potępianie w czambuł wszystkiego, co miało miejsce przed 1989 rokiem jest nieodpowiedzialne, małostkowe i fałszujące rzeczywistość. Jest podłe i niemądre.
13 lat walczył pan o odzyskanie dobrego imienia po tym, jak oskarżono pana o udział w tak zwanej aferze paliwowej. Były chwile zwątpienia?
Od początku mówiłem, że jestem uczciwym człowiekiem i uczciwy umrę. Ale niełatwo było żyć ze skazą aferzysty. Najtrudniej było tłumaczyć się z tego, co mi zarzucano, przed rodziną i najbliższymi. Ta wyimaginowana afera z rzekomo moim udziałem uderzyła rykoszetem również w nich. Jeden z członków mojej rodziny chciał nawet wyrzec się nazwiska. To bolało najbardziej, że musiałem dowodzić swojej niewinności. Sprawiedliwości stało się jednak zadość. Wyrok nie jest wprawdzie prawomocny i sprawa zapewne będzie jeszcze mieć swój ciąg dalszy, ale jestem pewien, że wygram.
Która to już taka sprawa?
Wcześniej prokuratorzy zarzucali mi, że naraziłem skarb państwa na straty, przekształcając w pierwszych latach transformacji zakłady na Śląsku. Potem, że naruszyłem przepisy o zamówieniach publicznych przy budowie ratusza w Dębicy. Wreszcie, że przekroczyłem uprawnienia zwalniając z pracy strażnika miejskiego. We wszystkich tych sprawach zostałem oczyszczony z zarzutów, ale spędziłem przez nie w różnych sądach ponad 2o lat mojego życia.
Oskarżenia o udział w aferze paliwowej mogły mieć wpływ na to, że przegrał pan kolejne wybory na burmistrza Dębicy?
Bez dwóch zdań. Mimo nagonki i przedstawiania mnie w jak najgorszym świetle, i tak udało mi się uzyskać 45-procentowe poparcie, co uważam za ogromny sukces. Ludzie później znowu mi zaufali. Ich głosami zostałem radnym wojewódzkim, na nawet wiceprzewodniczącym tego gremium. Miałem pomysł na Dębicę i gdyby nie te perfidne oskarżenia, pewnie nadal byłbym burmistrzem. Zawsze miałem dobry kontakt z ludźmi, bo mówiłem do nich bezpośrednio, bez owijania w bawełnę o tym, czego oczekuję.
Za komuny także?
Moi koledzy z ówczesnego PZPR mieli z tym duże problemy. Mówili wzniośle, wręcz górnolotnie, zwracając się do ludzi bezosobowo: „wiecie”, „rozumiecie”, „pomożecie”, a ci tego nie lubią. Ja zawsze patrzę moim rozmówcom w oczy i ważę to, co mówię. Nigdy nie martwiłem się o to, co powiedzieć, ale jak to zrobić, aby zrozumiano co chcę przekazać.
Czyli stosował pan współczesne metody public relations...
To spadek po dramatycznym wydarzeniu, którego padłem ofiarą w Zasowie w latach 60. Podczas festynu chciałem rozdzielić żołnierzy bijących się z mieszkańcami i wtedy ktoś uderzył mnie w głowę jakimś ciężkim narzędziem. Straciłem przytomność, miałem pękniętą czaszkę i uszkodzony mózg. Przeniesiono mnie do pobliskiej stodoły myśląc, że nie żyję. Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy mi pomogli. Zoperował mnie w Krakowie wybitny neurochirurg i dzięki niemu wciąż jestem na tym świecie. Uczyłem się mówić, jak dziecko, od składania sylab i powtarzania prostych słów. Proponowano mi stanowisko I sekretarza w Dębicy, ale odmówiłem. Wtedy uważałem, że polityk, nawet na szczeblu powiatowym, powinien sprawnie i wzniośle się wypowiadać. Wybrałem stanowisko dyrektora Chłodni Składowej w Dębicy, która dała później początek Igloopolowi. Mówiłem do ludzi prosto, językiem zrozumiałem dla wszystkich i to okazało się moją zaletą.
Sukcesy Igloopolu doprowadziły pana do stanowiska wiceministra rolnictwa i gospodarki żywnościowej w trzech kolejnych rządach...
Robiłem wszystko, aby nie przyjąć tej nominacji. Ale generał Jaruzelski uparł się. Bałem się, że ktoś inny przejmie kombinat i rozwali to, co tak świetnie się rozwijało, a ludzie powiedzą, że dla kariery poszedłem w ministry i ich zostawiłem.
Na generała to najwyraźniej nie podziałało...
Udało mi się przekonać Jaruzelskiego, żeby mi pozwolił łączyć funkcje wiceministra z dyrektorem kombinatu. Od poniedziałku do piątku byłem w Warszawie, na weekendy przyjeżdżałem kierować zakładem do Dębicy. I tak to się ładnie kręciło. Zawsze otaczałem się mądrymi ludźmi, dawałem szansę młodym. Nie interesowały mnie ich przekonania, tępiłem donosicieli. Liczyła się praca i człowiek, a nie polityka. I to sprawiło, że Igloopol odniósł sukces.
Myśli pan o tym, aby wrócić jeszcze do polityki?
Gdybym był nieco młodszy, to czemu nie? Mimo swoich 82 lat jestem wciąż bardzo żywotną osobą i aktywny zawodowo. Kieruję rodzinną firmą i staram się pomagać ludziom jak tylko mogę. Mam wizję rozwoju tego miasta i skierowania go ponownie na właściwe tory, ale rodzina cały czas mi to odradza. Mówią: „Po co ci to. Chcesz kolejnych kłopotów?”. I muszę im przyznać rację. Są ludzie, którym zawsze będę solą w oku i zrobią wszystko, aby mnie pogrążyć. Nikt nie zamknie mi jednak ust, kiedy widzę tak bezsensowne działania, jak próbę nazwania dębickiego szpitala imieniem Marii i Lecha Kaczyńskich.
Ma pan do nich jakiś jakiś osobisty uraz?
Przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu nic nie mam, choć to on, jako związkowiec, przyczynił się do likwidacji Igloopolu. Zrobił to jednak nieświadomie, za namową działaczy z Dębicy. Myślę, że później żałował tej decyzji. A szpital? Ma już patrona. To Sebastian Petrycy, wielki uczony i społecznik, lekarz ubogich i fundator stypendiów, rodak z pobliskiego Pilzna. Obecna dyrekcja już raz wygłupiła się, umieszczając na fasadzie nazwę „Szpital z uśmiechem”, która budzi politowania i szyderstwa.