Bezkarność czytania i litost
Dwie dziewczyny rozmawiały wczoraj w księgarni: - O, patrz, nowa (tu nazwisko autorki)! - Tak, właśnie skończyłam. Doszłam do połowy. Poczułem pod sercem to, co Kundera określał słowem LITOST: połączenie żałości, zażenowania, litości dla biednej pisarki, tak bezwzględnie - do połowy - zrecenzowanej.
Ale poczułem też litost dla siebie. Bo jeśli coś na zewnątrz nas ambarasuje, to i w środku, niestety. Podszedłem do kasy, mentosy wziąłem, aloes, wyszedłem, a litost szła razem ze mną. Zupełnie, jakbym np. nie uratował przed uśpieniem pieska, jakbym się nad czymś nie zLITOwał, mimo że co ja mam do tej książki, do pisarki? Ona prawdopodobnie nie umie pisać i jeszcze czytelnika ograbia na 44,50 PLN? Czy ja się mam za te dziopy zemścić? Kupić i nie tylko do połowy, ale i do końca przeczytać?
Dwie półki i trzy kartony wstydu. Książek zaczętych i nieskończonych. Część to wstydy mniejsze, np. Żeromski czy Orzeszkowa, gdzie styl piękny, język giętki, ale treść żadna. Gorzej z wstydami wielkimi, jak np. z Huellebecq’iem, gdzie treść ważna, diagnostyczna, tylko styl fatalny, obraz banalny, antypoetycki, bo niby taki w założeniu. „Cząstki elementarne zmęczyłem”, reszty już nie.
Pogrążony w LITOSTI przypomniałem sobie film „Ostatni klaps”. Film tak zły, że musiałem go obejrzeć do końca. Przetrwałem to, ale za karę już nigdy go nie zapomnę. Jaki z tego wniosek? Nie czytać. Do księgarni, jak do teatru, nie wchodzi się bezkarnie.