Antonina Choroszy: Pokrzepiające jest to, że ludzie lubią chodzić do teatru
Z Antoniną Choroszy, aktorką Teatru Nowego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Czym dla ciebie jest aktorstwo?
Na chwilę obecną jest zawodem, który wykonuję. Zawodem, którego się wyuczyłam. Z niego się utrzymuję.
Twoim rodzinnym miastem jest Wrocław. Jak wspominasz swoje dzieciństwo?
Cudownie. Cała moja przeszłość nasycona jest wieloma wspomnieniami z tamtego okresu. We Wrocławiu mieszkałam do dwudziestego siódmego roku życia. W tej chwili jeżdżę tam wtedy, kiedy odwiedzam groby moich bliskich i nieliczną rodzinę. Czas, który tam spędzam jawi mi się jako kontakt z rajem utraconym. Z jednej strony ciągnie mnie do tych miejsc, uliczek i łąk, bo w dzieciństwie mieszkałam na Psim Polu, wówczas to były peryferie centrum miasta, ale z drugiej mam poczucie refleksji przyduszonej smutkiem. Wszystko jest inne, odmienione, a co najważniejsze nie mam już rodziców, którzy tam zawsze na mnie czekali.
Postanowiłaś zdawać na Zamiejscowy Wydział Aktorski we Wrocławiu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Czy o wyborze zdecydowała bliskość miejsca zamieszkania?
Tak. Aczkolwiek zaważyła przede wszystkim kwestia ekonomiczna. Nie chciałam obciążać rodziców kosztami utrzymania studiując w innym mieście. Poza tym kiedy zdawałam w tamtym czasie na studia, kompletnie nie zajmowało mnie to, jaką renomę ma dana szkoła. To były takie czasy, kiedy głównym źródłem informacji był przekaz ustny, notka prasowa lub wiadomości zasłyszane w radiu czy telewizji. W tej chwili młody człowiek może się posiłkować opiniami pojawiającymi się chociażby w internecie.
Jak to się stało, że w 1991 roku pojawiłaś się w Teatrze Nowym w Poznaniu?
Na mojej uczelni jednym z wykładowców był Eugeniusz Korin. Wprawdzie nigdy mnie nie uczył, ale zasiadał w komisji egzaminacyjnej. Kiedy byłam już na III roku, podczas sesji zimowej podszedł do mnie i zapytał, czy nie chciałabym zrobić dyplomu w Teatrze Nowym, w którym był dyrektorem od bodajże dwóch lat. Spotkało mnie zatem ogromne wyróżnienie. Podczas IV roku studiów zaproponował mi z kolei etat, a ja z radością go przyjęłam. Podjęłam taką decyzję dlatego, że od początku dostawałem ciekawe zadania aktorskie, co dla młodej aktorki jest najważniejsze.
Czytaj także:
Antonina Choroszy: Laureatka Srebrnej Maski
W stolicy Wielkopolski zadebiutowałaś rolą Jadwigi w spektaklu „Świat się zmienia czyli Polityka”. Opowiedz proszę trochę więcej o tym przedstawieniu oraz o tym, jak zostałaś przyjęta w zespole.
Kiedy tutaj przyszłam, nie odczuwałam żadnej presji. Moim głównym zadaniem było zaliczenie dyplomu i na tym się skupiałam w głównej mierze. Zespół przyjął mnie w sposób naturalny. Kiedy stawiałam pierwsze kroki na scenie, od razu miałam okazję przekonać się o jasnych i ciemnych stronach tego zawodu. Co do samego przedstawienia, miałam niełatwe zadanie, gdyż była to główna rola. W dodatku zespół nie dogadywał się z reżyserem i odwrotnie. A był to bardzo mocny, fantastyczny zespół, bo miałam okazję wystąpić obok takich sław jak: śp. Sława Kwaśniewska, Kazimiera Nogajówna, Michał Grudziński, śp. Wojtek Standełło czy śp. Mariusz Sabiniewicz. Trzy tygodnie przed premierą dowiedzieliśmy się, że reżyser został odsunięty od pracy. Jednak Eugeniusz Korin chciał, żeby odbyła się ona w terminie i błyskawicznie wszystko przereżyserował. Na szczęście misja zakończyła się sukcesem. Była to komedia polityczna o walce prawicy z lewicą, która bardzo spodobała się publiczności mimo że, nie wszystkie recenzje były pochlebne (śmiech).
Legendarnym przedstawieniem Teatru Nowego, który koniec końców nie ujrzał światła dziennego, jest „Król Lear” w reżyserii Eugeniusza Korina, z główną rolą Tadeusza Łomnickiego. Jak wspominasz pracę z tym niezwykłym aktorem?
Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakim skarbem będzie możliwość spotkania się na jednej scenie z jednym z najwybitniejszych, powojennych aktorów scen polskich. Wszyscy wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z mistrzem. Fascynujące było obserwowanie tego jak pracował, poszukiwał przeróżnych rozwiązań, analizował swoją postać oraz świat, w jakim funkcjonuje lub którego jest elementem. Jego Lear to była kreacja na miarę europejskiego poziomu. Pan Tadeusz ustawiał sobie bardzo wysoko poprzeczkę. To był tytan pracy, który potrafił powtarzać swoje monologi nawet do drugiej, trzeciej w nocy. Ciągle pracował nad sobą, poszukując coraz to nowszych znaczeń. Już od pierwszych prób prezentował tak wysoki poziom, iż każdy z nas zdawał sobie sprawę jak wielką pracę musi wykonać, żeby chociaż trochę do niego doskoczyć.
Jak wspominasz datę 22 lutego 1992 roku? W jaki sposób dowiedziałaś się o śmierci Tadeusza Łomnickiego?
Wszystko to zdarzyło się na porannej próbie. Byłam wtedy w garderobie, ponieważ właśnie skończyłam scenę. Przebierałam się w kolejny kostium, bo za chwilę miałam mieć z nim scenę. W interkomie usłyszałam ogromny trzask, a następnie krzyk. Wybiegłam na korytarz, gdzie było wielu moich kolegów, i wszyscy zadawaliśmy sobie pytanie co tam się stało. Zbiegliśmy na dół od strony garderób, były otwarte drzwi na widownię i na granicy kulisy i sceny, patrząc od prawej strony widowni, niestety zobaczyłam leżącego na deskach sceny, nieprzytomnie pana Tadeusza. Bardzo szybko pojawiło się pogotowie. Z tego co wiem, proces konania rozpoczął się już na scenie. W teatrze dowiedzieliśmy się, że zmarł i zapanowała cisza. Wszyscy byliśmy w totalnym szoku, bo zmarł człowiek, aktor, Lear, spektakl i na ten moment sam teatr. I wszystko to działo się w trakcie pierwszego roku mojej obecności w tym miejscu.
Pierwszym spektaklem z twoim udziałem, jaki miałem okazję oglądać, były „Szczęśliwe dni” Samuela Becketta. Jak wspominasz to przedstawienie?
Kiedy otrzymałam propozycję zagrania w tym przedstawieniu, powiedziałam stanowcze nie (śmiech). Niecały rok wcześniej były u nas pokazywane gościnnie „Szczęśliwe dni” z Krystyną Jandą. Byłam tym spektaklem zachwycona. Jednocześnie zobaczyłam jak piekielnie trudne jest to zadanie aktorskie. Czułam zatem, że nie dam rady zmierzyć się z tym materiałem. Jednak Dyrektor Janusz Wiśniewski nie dawał za wygraną i powiedział, żebym się jeszcze zastanowiła, bo uważał, że może to być dla mnie ciekawe zadanie. Koniec końców zdecydowałam się przeczytać ten tekst i okazało się, że mnie oczarował. Po paru dniach wróciłam do rozmowy z Dyrektorem i powiedziałam, że podejmę się tego wyzwania. Kolejna trudność polegała na tym, że reżyserką przedstawienia była pochodząca z Cypru Lea Maleni. Miałam świadomość ryzyka w porozumieniu między nami w trakcie pracy, z uwagi na różnicę językową. Okazało się, że moje obawy są bezpodstawne! Ludzie teatru na całym świecie mają wspólny magiczny, teatralny język. A Lea okazała się znakomitą reżyserką! Zanim zaczęliśmy próby poprosiłam, żeby przekazano jej, iż bardzo zależy mi na tym, żeby zrealizowane było dokładnie to, co zostało zapisane przez Becketta również w didaskaliach. Ponieważ byłam zdania, iż aby wydobyć metafizyczne sensy sztuki Becketta, należy kierować się reżimem zapisu autora. Sztuka ta jest bardzo precyzyjną partyturą, zapisaną przez Becketta w najdrobniejszych szczegółach. Jego teatr absurdu jest zapisany z matematyczną wręcz dokładnością i ten zapis czyni go genialnym. Szczęśliwie wizja reżyserki była dokładnie taka sama. Praca nad tym spektaklem była fantastyczna, ale chyba najtrudniejsza na mojej dotychczasowej drodze zawodowej.
Bardzo sobie ceniłem twoją poruszającą kreację w „Domu Bernardy Alba”. W jaki sposób budowałaś tę niezwykle złożoną psychologicznie postać matki?
Kiedy po raz pierwszy przeczytałam ten utwór, miałam mieszane uczucia. Z jednej strony byłam zachwycona tematyką, jaką poruszył Federico Garcia Lorca, ponieważ w sposób niezwykły mówił o przemocy w rodzinie, zamknięciu i izolacji małej grupy społecznej oraz podziałach społecznych. Z kolei zapis okazał się dość archaiczny. Inaczej niż w przypadku „Szczęśliwych dni” czułam, że tekst Lorci domaga się skrótów. Zależało mi na tym, aby postać Bernardy zabrzmiała współczesnym językiem. Widziałam w tym większą szansę, żeby skomunikować się w historii tej postaci, ze współczesnym widzem. I znowu miałam farta, gdyż reżyserka Magdalena Miklasz, była podobnego zdania. Bardzo lubiliśmy grać ten nasz „Dom Bernardy Alba”. Mówię w czasie przeszłym, ponieważ spektakl w tym sezonie zszedł z afisza.
Czytaj także:
Antonina Choroszy: Czas na egzamin z życia i teatru
Zupełnie inny rodzaj emocji towarzyszy twojej Lubow Raniewskiej w „Wiśniowym sadzie”. Dlaczego ten dramat Czechowa jest wciąż tak bardzo aktualny?
Zgadzam się z historykami teatru. Historia nowożytnego teatru opiera się na dwóch filarach. Pierwszym z nich jest Szekspir, a drugim Czechow. Wszystko co powstaje lub powstało jest czymś pomiędzy. Osobiście myślę, że dla Czechowa najważniejszy jest człowiek. Każda postać występująca w jego utworach jest istotna, choćby miała do wypowiedzenia jedno zdanie. Czechow daje nam postrzeganie makroświata poprzez mikroświat każdego ludzkiego istnienia. Uwielbiam sztuki Antona Czechowa. A w przypadku „Wiśniowego sadu” już po pierwszej lekturze wiedziałam, iż nie ma tutaj choćby jednego zdania, które nie byłoby mi bliskie, którego bym nie rozumiała, lub nie czuła. Moja Raniewska jest mądra i głupia, łaskawa i okrutna, hojna i zaborcza. Ma wszystkie możliwe, skrajne wręcz cechy, jakimi dysponuje człowiek. Wdzięczna jestem pani Izabelli Cywińskiej, że podarowała mi Raniewską i jej wiśniowy sad.
Jestem zachwycony twoją kreacją w spektaklu „Matka”. Tworzysz w nim niezwykły duet z Mariuszem Zaniewskim. Jak wyglądała praca z reżyserem Radkiem Stępniem i czy w ogóle lubisz twórczość Stanisława Ignacego Witkiewicza?
Dotychczas na mojej zawodowej drodze nigdy nie miałam okazji spotkać się z jego twórczością. Nie wszystkie jego dramaty znam, ale akurat „Matkę” kiedyś czytałam. Oczywiście kiedy dowiedziałam się, że będę grać w tym spektaklu, musiałam ją sobie odświeżyć. Przed laty oglądałam też słynną inscenizację w reżyserii Jerzego Jarockiego z wybitną kreacją Ewy Lassek. Kiedy przystąpiliśmy do pracy nad naszą wersją, zaczęłam się dokładnie wczytywać w ten tekst i dotarło do mnie, jak bardzo jest on dziwny w porównaniu do innych dzieł Witkacego. W przypadku „Matki” teatr absurdu wymieszany jest z teatrem psychologicznym. Było to dla mnie niezwykłe doświadczenie. I w tym miejscu chcę złożyć gratulacje obecnemu Dyrektorowi Piotrowi Kruszczyńskiemu za to, że zaprasza do Teatru Nowego inspirujących twórców młodego pokolenia. Do nich można zaliczyć Jędrzeja Piaskowskiego, Beniamina M. Bukowskiego i właśnie Radka Stępnia. Praca z nimi była wspaniała. Twórczy, kreatywni humaniści, szanujący drugiego człowieka, kochający teatr i pełni empatii dla aktorów. Radek Stępień jest znakomitym reżyserem, znającym teatr z każdej możliwej strony, pomimo, iż jest bardzo młodą osobą. To reżyser, przy którym oddychasz na scenie pełną piersią. Wspomniałeś również o duecie z Mariuszem Zaniewskim. Ciekawe jest to, że „Matka” jest dopiero naszym drugim przedstawieniem, w którym mamy okazję występować razem, mimo że od wielu lat jesteśmy w jednym zespole. Mariusz jest świetnym aktorem. Urzeka mnie jego inteligencja i talent. Myślę, że budowanie relacji między naszymi postaciami było dużym wyzwaniem dla nas obojga. Mówimy przecież o spotkaniu dwojga okaleczonych ludzi, którzy żyć bez siebie i z sobą, nie potrafią. Bardzo dobrze czuję się z nim na scenie i mam poczucie, że mamy obopólną frajdę z tworzenia tego naszego teatralnego świata.
Chciałem się jeszcze zatrzymać przy twoich występach na dużym ekranie. Jak trafiłaś na plan filmu „Volta” w reżyserii Juliusza Machulskiego?
Historia jest krótka (śmiech). Zadzwoniła do mnie reżyserka castingu i powiedziała, że Juliusz Machulski zaprasza mnie do swego filmu, i czy jestem zainteresowana? Odpowiedziałam, oczywiście że jestem zainteresowana! I tak zagrałam w filmie „Volta”.
Miałaś również okazję zagrać w kilku serialach, w tym między innymi w głośnych „Artystach” czy w „Na dobre i na złe”. Czy w tamtym okresie ludzie częściej rozpoznawali cię na ulicy?
Miłe jest to, ze spotykam się z sympatią widzów nie tylko ze względu na moją obecność na dużym czy małym ekranie. Często właśnie słyszę miłe od nich słowa ze względu na pracę w teatrze. I to jest pokrzepiające, ludzie lubią chodzić do teatru! Do serialu „Artyści” Monika Strzępka zaprosiła mnie za sprawą teatru. Gdyby u nas przed laty nie zrobiła spektaklu „Firma”, prawdopodobnie nie wiedziałaby o moim istnieniu (śmiech). Dla mnie Monika Strzępka jest genialną reżyserką! Praca z nią i Pawłem Demirskim, zarówno w teatrze, jak i na planie, było artystycznym ucztowaniem!
W tym roku mija trzydzieści lat od twojego debiutu na deskach Teatru Nowego. Jakie jest twoje najmilsze wspomnienie związane z tym miejscem?
Mój debiut sceniczny. Chwila kiedy na premierze, po jednej z pierwszych moich komediowych kwestii, usłyszałam salwę śmiechu z widowni, ku mojemu miłemu zaskoczeniu, ponieważ w trakcie prób nikt się nie śmiał (śmiech).
---------------------------
Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?
Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus
Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.
Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień