Życie pod czerwoną gwiazdą
Jak się tworzy życie w myśl teorii marksizmu? Dzięki komu ZSRR zaczęło produkować kauczuk? A komu zawdzięczamy przekonanie, że soda odmładza? Ile tekturowych pudełek za kopiejkę trzeba złożyć na terapii odwykowej, żeby uzbierać na butelkę wódki?
Pozwalają czytelnikowi, aby przez dziurkę od klucza podglądał życie jednostek wybitnych, zupełnie zwyczajnych, opozycjonistów, jak i piewców władzy. Marta Panas-Goworska (lublinianka, córka prof. Władysława Panasa) i Andrzej Goworski kawałek po kawałeczku odsłaniają przed nami tajemnice Związku Radzieckiego. Ich dwie książki „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy” i „Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRR” z czarem gawędy zabierają nas w podróż przez lęki, marzenia, ambicje, tęsknoty mieszkańców sowieckiego imperium.
Najlepsza partia w Moskwie
Doktryna Lepieszynskiej może cofała wiedzę o sto lat i była całkowitą brednią, ale miała jedną zasadniczą zaletę - była idealnym przykładem sojuszu nauki z ideologią. Zdaniem jej twórczyni, Olgi Lepieszynskiej, jednej z gwiazd „Naukowców...”, każde istnienie pochodzi z tajemniczej „substancji żywej”. Ta cudowna pramateria wedle biolożki była czymś, co poprzedzało komórkę, bezkształtną, pozbawioną jądra masą. Jeden z jej referatów nosił znamienny tytuł „Rozwój kości z dialektycznego punktu widzenia”.
Uczeni, którzy śmieli ją krytykować, mieli przed sobą dwie drogi: albo paść jej w ramiona i się pokajać, albo osunąć się w zawodowy niebyt. Jednym z nielicznych odważnych był Jakow Raport, radziecki biolog i historyk medycyny. Uważał wywody swojej koleżanki za bełkot. Zanim wylądował w więzieniu w związku z tzw. sprawą lekarzy, kpił: - Olgo Borisowno, jesteście teraz najlepszą partią w Moskwie. Wychodźcie za mnie za mąż, a dzieci będziemy robić z substancji żywej!
Goworscy starannie kreślą portret Lepieszynskiej, od niesłychanie silnej charakterem młodej dziewczyny, która zwyzywała własną matkę od burżujów po podstarzałą fanatyczkę, która z młodzieńczym rumieńcem broni swoich racji do ostatka. „Wystarczyło też, że tupnęła nogą, a uznani badacze widzieli w okularze mikroskopu, co tylko chciała”. Jak to się działo? Niech odpowiedzią będzie jej romantyczna podróż parowcem po Jeniseju u boku Lenina. W jej oczach był jak święty i cudotwórca. Na stronicach „Naukowców...” odnajdziemy jej pełne zachwytu pensjonarki wspomnienia: jak to Władimir Iljicz się o nią troszczył, gdy była w ciąży, jak specjalnie dla niej zdobył puszkę homarów, jak wykarmił cały statek, gdy pasażerom groził głód...
Goworscy oddają Lepieszynskiej sprawiedliwość, przypominają, że po rewolucji październikowej prowadziła przytułek dla bezdomnych dzieci. Wbrew pozorom zostawiła też po sobie dokonanie, o którym pamięć trwa do dziś. Słynne przepisy na urodę z „apteczki babuni” z sodą w roli głównej zawdzięczamy właśnie matce nieistniejącej „substancji żywej”. Lepieszynska wierzyła, że kuchenny specyfik stanowi antidotum na starość i zalecała, aby się w nim kąpać.
Arka Noego kontra zamiana kapusty w rzepę
Wyobraźmy ich sobie naprzeciw siebie. Po jednej stronie idealista i wizjoner, którego misją było, aby zniknął głód na świecie, wybitny umysł i naukowiec, człowiek, o szlachetnym, wysokim czole i głębokim, miękkim głosie, który biegle władał obcymi językami. Po drugiej - mężczyzna o kościstych policzkach i świdrującym spojrzeniu szaleńca, półanalfabeta, profesor bez naukowych publikacji, w otoczeniu którego dochodziło do tajemniczych śmierci i niezliczonych upadków karier. Pierwszy to genialny Nikołaj Wawiłow, jeden z braci Wawiłowów, drugi to zwany „bosonogim profesorem” Trofim Łysenko.
Ich historie, choć osobne, zazębiają się w tym szalenie wymownym opisie: „Dwudziestego szóstego stycznia 1943 roku w saratowskim więzieniu z głodu i wycieńczenia zmarł jeden z największych naukowców i wizjonerów XX wieku Nikołaj Iwanowicz Wawiłow. Jego zwłoki były tak lekkie, że sprzątaczka mogła zanieść je w worku na cmentarz. Tam zostały wrzucone do wykopanej wcześniej jamy i zasypane. Mogiłę otoczono drutem kolczastym”.
Łysenko nie pisał sam donosów. Powód był prozaiczny. Prezydentowi Wszechzwiązkowej Akademii Nauk Rolniczych pisanie szło słabo. Na tyle słabo, że pisma tworzyli za niego podwładni. „Pewności brakowało, ale podejrzewano, że to on przyczynił się do śmierci genialnego Nikołaja Wawiłowa” - piszą Goworscy.
Czym się wsławił Łysenko? Choćby twierdzeniem, że geny nie istnieją, a zatem można, przy odrobinie uporu, zamienić np. pszenicę w żyto, a żyto w jęczmień. W jednym z referatów przechwalał się, jak jego współpracownica po pięciu latach naprzemiennego męczenia ciepłem i zimnem główki kapusty wyhodowała z niej rzepę.
Z kolei wyznawca „burżuazyjno-klerykalnej” nauki, biolog i genetyk Nikołaj Wawiłow podróżował po świecie, po rozmaitych ojczyznach roślin w poszukiwaniu najwartościowszych odmian. Eks-perymentował z hodowlami, to dzięki niemu ZSRR zaczęło wytwarzać chininę i kauczuk. Jego piękną życiową misją było stworzyć bank nasion, tych najcenniejszych pod względem genetycznym, dzięki którym można by bez trudu odtworzyć daną uprawę, gdyby wyginęła. W „roślinnej arce Noego”, jak nazywają jego dzieło Goworscy, udało mu się do czasu aresztowania zgromadzić 250 tysięcy gatunków.
Musiało być w tym coś z perwersyjnej przyjemności patrzenia na czyjeś cierpienie, gdy Stalin skazał brata Nikołaja, fizyka Siergieja Wawiłowa na bliską współ-pracę z odpowiedzialnym za jego śmierć, Łysenką. W holach Akademii Nauk ZSRR podawali sobie ręce przynajmniej raz w tygodniu.
Jest to oczywiście tylko malutki wycinek z fascynujących historii opisanych w „Naukowcach spod czerwonej gwiazdy”.
Szachcioreczki i buchary
Tłum kobiet ciężko pracuje kilofami. Ich oblepione potem i sadzą półnagie ciała są niedbale przysłonięte o wiele za dużymi męskimi ubraniami. Jest ciemno i duszno, mają po dwadzieścia lat. To nie wizja wyjęta z rozerotyzowanej męskiej fantazji, ale obraz najprawdziwszej genderowej rewolucji, która zapanowała w kopalniach Donbasu, zanim ktokolwiek usłyszał o niej z nazwy.
„Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRR” portretuje m.in. obyczajowy przewrót, jaki zapanował dzięki Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Kobiety, które codziennie potulnie niosły mężom-górnikom prowiant i żegnały ich znakiem krzyża, musiały zjechać pod ziemię, wbrew zabobonowi, że niewiasta pod ziemią to przekleństwo.
Szachcioreczki, czyli górniczki własnoręcznie odbudowały zdewastowane kopalnie. „Efekty tej kooperatywy przerosły najśmielsze oczekiwania (...) w samym tylko listopadzie i grudniu 1943 roku kobiety, stanowiące dziewięćdziesiąt procent wszystkich górników Donbasu, ręcznie wypompowały spod ziemi niemal dwa miliony metrów sześciennych wody (co odpowiada pięciuset olimpijskim basenom)” - czytamy.
Wynagrodzenie za tę ciężką pracę nie powalało z nóg - potrójna racja chleba, talony na tkaniny dla rekordzistek i tyle węgla, ile zdołały wynieść w kieszeniach. Ale to nie brak finansów najbardziej doskwierał tym hardym, wyrabiającym stachanowskie normy radzieckim kobietom. Bolała je samotność. Jak wspomina przywołana przez Goworskich szachcioreczka Pelagija Pietrowna, po pobieżnym ochlapaniu się zimną wodą i zawiązaniu pod szyją modnej apaszki, dziewczęta leciały w gumofilcach na zabawę. Osmalone rzęsy i powieki służyły za najlepszy makijaż. Tylko podziwiać nie było komu, na sali tańczyły same kobiety...
Tak jak szachcioreczki stanowiły niewątpliwą podporę sowieckiego społeczeństwa, tak buchary, alkoholicy byli jego nie lada problemem. Centralne programy leczenia z pijaństwa przypominały walkę z wiatrakami, a pomysły władzy, aby podnosić cenę wódki, tylko rozsierdzały naród i wyzwalały bojowego ducha przekory. Nieudaną próbę oswobodzenia homo sovieticus z nałogu podjął m.in. Breżniew. Za jego rządów powstały specjalne ośrodki terapii przez pracę, zaprzestano produkcji tych najmocniejszych alkoholi, po stronie trzeźwości opowiedziała się także siermiężna propaganda. Efekt? Goworscy odnotowują: „Wszystkie te działania skutkowały zwiększoną aktywnością bimbrowników, zmniejszeniem wpływów do budżetu oraz jeszcze większym spożyciem alkoholu, które w 1980 roku przekroczyło dziesięć litrów na głowę”. W obliczu widma społecznej rewolty (wódka to rzecz święta) za kolejnego sekretarza na półkach zagościła, i to już w miarę przystępnej cenie, tzw. andropówka.
„Grażdanin N.N...” odmalowuje następującą scenę: w śnieżnej sali zakładu psychiatrycznego, niczym przy Ostatniej Wieczerzy, siedzi dwunastu alkoholików (trzynasty, w fazie delirium, drze się zza ściany). Z tekturowych arkuszy robią małe pudełka, po kopiejce za sztukę. Czas płynie im na rachowaniu i marzeniu, ile potrzeba pudełek, aby uzbierać na wymarzoną flaszkę. Przykładowo popularna Moskowskaja kosztuje trzysta sześćdziesiąt dwa opakowania. Co setne kuracjusze dedykują nieznanemu adresatowi, który przeczyta zdumiony: „Tym pudełeczkiem dom wariatów z... [tu: nazwa szpitala, ulica i miasto] zaczyna nową partię opakowań [tu: aktualna data dzienna]. Przesyłamy wam pozdrowienia i wszystkich zapraszamy do nas. U nas jest w porządku. Priwiet z domu wariatów od psychów!” Diabeł tkwi w szczegółach. W życiu i w dobrej książce.
Wszystkie cytaty pochodzą z książek Marty Panas-Goworskiej i Andrzeja Goworskiego „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy” i „Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRR” (Wyd.PWN). Spotkanie autorskie z nimi zorganizował 17 marca magazyn Kultura Enter.