Zespół Carrantuohill gra już od 28 lat. A zaczynali w kurniku... [WIDEO]
Zespół Carrantuohill świętuje swoje 28 urodziny. I choć imprezy hucznej nie było, to o zespole nikt nie zapomina. Kilka dni temu muzyków wyróżniono prestiżową Złotą Lampką Górniczą, przyznawaną co roku w ramach Rybnickich Dni Literatury. Z Adamem Drewniokiem, basistą zespołu rozmawia Barbara Kubica.
Zespół Carrantuohill gra już razem praktycznie trzy dekady. Wciąż jest między wami chemia, rozpiera Was energia?
Po ostatnim koncercie mogę śmiało powiedzieć, że tak. Graliśmy w ostatnich dniach w Jaworkach, w Rybniku oraz we Wrocławiu. Sam byłem zaskoczony, skąd te pokłady energii u kolegów. Niecodzienność tego koncertowania, fakt że każdy koncert był inny, to daje powera. Temu ostatniemu koncertowi, we Wrocławiu, który graliśmy przed i w przerwie meczu Polska -Irlandia towarzyszyła taka adrenalina, że w pewnym momencie bałem się, że nie wyjdę na scenę i nie będę w stanie grać. Trema towarzyszy muzykowi zawsze, czy jest na scenie obecny od 30 czy od 50 lat. Ale to dobry znak. Każdy muzyk powinien jej trochę czuć. Oczywiście nie mówimy o takiej tremie paraliżującej, która nie pozwala grać. Ale to jest twórcza trema, pozwala wydobyć pokłady energii.
Co Was napędza? Publiczność?
Wychodzimy z założenia, że to co dajesz od siebie, to potem jest nam przez publiczność oddane. Oczywiście nie wszystkie koncerty tak wyglądają, że jest chemia, są także porażki. Zdarza się, że na przykład jedziemy na Mazury na koncert. Organizatorzy nas przedstawiają jako gwiazdę wieczoru. Owszem, ego trochę mamy połechtane, ale już nieraz przekonaliśmy się, że ta gwiazda grająca na końcu wcale nie ma łatwego zadania. Wychodzimy na scenę na przykład po północy i wtedy ludzie już wychodzą… Potem się śmiejemy, że jesteśmy zespołem, który dobrze wietrzy salę. Ale ludzie mają ograniczoną cierpliwość do wykonawców, a kiedy impreza się przedłuża, to publiczność, wiadomo, nie ma ani ochoty, siły, ani czasu siedzieć z nami do rana.
Zdarzyło Wam się kiedyś zagrać dla pustej sali?
Tak. W tym roku byliśmy w Iławie, na Warmii. Wszystko pasowało, pełno ludzi w amfiteatrze. Ale organizatorzy przedłużali kolejne koncerty. My wraz z Robertem Kasprzyckim mieliśmy grać na końcu. Mieliśmy świetny program, nowe piosenki, ale graliśmy dla garstki ludzi, bo wszyscy już gnali do domu. To było smutne, chociaż trudno się dziwić. Ludzie biegli na ostatni autobus, rano wstawali do pracy.
Jesteście na scenie od 28 lat. Pamiętasz jeszcze Wasze początki?
Jako grupa folkowa pierwsze próby odbywaliśmy w kurniku. Zresztą tak jest do dziś, choć w budynku kur już nie ma. Najpierw kiedy ja, Darek i Zbyszek graliśmy jako trio, spotykaliśmy się w domach któregoś z nas. Pierwszy koncert zagraliśmy w połowie października 1987 roku. Graliśmy na zakończenie dnia festiwalu folkowo-szantowego. Ludziom się to spodobało na tyle, że postanowiliśmy to kontynuować.
Dziś Wasza nazwa sporo już mówi, ale podobno dalej gracie w kurniku…
Tak. Po jakimś czasie narodziła się idea stworzenia biura zespołu. I urządziliśmy to w budynku za domem rodziców Bogusia. Z jednej strony mieliśmy nasz zespołowy magazyn, a w drugim kury znosiły sobie jajka. Zdarzało się, że pani Anka, mama Bogusia, przychodziła do nas i mówiła: chłopcy dzisiaj musicie fest zagrać, bo mi kury nie chcą nieść… Dziś kurnika już nie ma, my przejęliśmy cały budynek. To nasza siedziba, miejsce na płyty, instrumenty, studio nagrań.
Czy wtedy, podczas pierwszych prób, miałeś w głowie taką świadomość, że będziecie grali przez tyle lat?
Nie. My nawet nie możemy mówić o tym, że założyliśmy zespół. Było fajnie, bo zwyczajnie sobie tam graliśmy. To była komuna jeszcze głęboka, a my znaliśmy się jeszcze ze szkoły średniej. Padało pytanie: co ze sobą zrobić? Można było chodzić na piwo, na mecze, albo nie robić nic. My mimo że chodziliśmy do „Budowlanki” mieliśmy styczność z takim artystycznym klimatem. Obecne były rytmy Kaczmarskiego, poezja śpiewana. Potem skończyliśmy szkołę, każdy poszedł do pracy, ja na studia, ale czegoś brakowało. Stad się wzięła ta muzyka. To się kształtowało przez dobrych kilka lat. To była zabawa, hobby.
Jak się narodził pomysł na zespół Carrantuohill?
My nawet na początku nie funkcjonowaliśmy pod tą nazwą. Naszym kumplem, jeszcze z czasów szkolnych był Erwin Jaworudzki, dziś zastępca komendanta straży pożarnej w Katowicach. To on pisał nam teksty, do których my dopisywaliśmy muzykę. Jeszcze to pierwsze trio występowaliśmy jako „Eryś Grup”, na cześć Erwina. Potem stwierdziliśmy, że zespół, który gra muzykę irlandzką, to postanowiliśmy przyjąć inną nazwę. Kombinowaliśmy jakiś czas, a Darek wyciągnął atlas i stwierdził, że będziemy się nazywali jak najwyższy szczyt Irlandii - Carrantuohill. To był protest w stosunku do wszystkich wodniaków. Bo wyobraź sobie, że nas ciągle zapraszali na imprezy szantowe. My nawet nie lubiąc bardzo szant, mieliśmy je opanowane do perfekcji.
Nie ciągnęło was kiedyś do innych nurtów?
Każdy ma swoje preferencje i żeby odświeżyć sobie myśli w głowie, coś tam sobie ciągnęliśmy. Marek grał z Chwilą nieuwagi. Darek ma swoje projekty związane z blusem amerykańskim. Zbyszek nagrywa ze swoim synem Pawłem też płyty indywidualne. Ale ten główny nurt to Carrantuohill i tam skierowujemy tę największą energię muzyczną.
Na "Wyspy" jeździcie szukać inspiracji czy koncertować?
To jest ładowanie akumulatorów. Każda wizyta w tym kraju jest niesamowitym przeżyciem. Pierwszy raz jako zespół pojechaliśmy w 1994 roku, a tam nikt o Polakach jeszcze nie słyszał. Na promie ludzie przychodzili nas oglądać i pytali, co my tam robimy. Mówiliśmy, że przyjechaliśmy uczyć się ich muzyki, to patrzyli na nas jak byśmy byli na niespełna rozumu. Byliśmy nieznanym narodem.