Zesłana na Sybir Miranda wróciła jako szeptucha
Ulice Słonimska, Piasta, Staszica, czy Towarowa. To tu toczy się życie bohaterów nowej powieści Katarzyny Kołczewskiej „Odzyskać utracone”. To inspirowana wspomnieniami rodziny autorki i opowieściami mieszkańców Białegostoku historia o trudnych latach okupacji sowieckiej i niemieckiej i niełatwych czasach powojennych, dramatycznych decyzjach i nie mniej dramatycznych wyborach.
Skąd wziął się pomysł na umieszczenie akcji powieści w Białymstoku?
Ta powieść jest inspirowana historią mojej rodziny, która mieszkała w Białymstoku - przecież nie mogłabym umieścić jej gdzie indziej. Białystok jest moim drugim rodzinnym miastem, cały czas czuję się związana z Białymstokiem.
To gdzie się Pani urodziła?
Na Lubelszczyźnie, w Kraśniku. Moja mama pochodziła z Białegostoku, babcia mieszkała w Białymstoku, święta, ferie i wakacje jako dziecko spędzałam w Białymstoku.
To gdzie był dom, w którym mieszkała babcia?
Najpierw na Bojarach, przy Piasta 73 - już od dawna nie ma tego odcinka ulicy Piasta, a potem na Pieczurkach.
W posłowiu wspomina Pani, że pretekstem do stworzenia postaci były rodzinne historie.
Samych rodzinnych opowieści jest niewiele. Osoby przedstawione w książce żyły naprawdę, natomiast większość wydarzeń to fikcja. W pamięci rodziny nie zostało dużo, gdzieś to poumykało, pozostały strzępki, a ja wykorzystałam je do stworzenia historii Mirusi. Prawdopodobnie fabuła mojej powieści ma niewiele wspólnego z historią prawdziwej osoby poza tym, że jako bardzo młoda dziewczyna została wysłana na Syberię i wróciła 10 lat później.
Czy to możliwe, żeby kogoś przez pomyłkę wywieziono na Syberię?
Mojego dziadka naprawdę wywieziono przez pomyłkę. To Ziutek Szamreta z mojej powieści. Został zabrany z domu przez Sowietów zamiast swojego brata Emila i wywieziony na Smoleńszczyznę. Później, kiedy nadciągali Niemcy, udało mu się uciec. Być może ktoś mu pomógł. Wrócił do Białegostoku pod okupacją hitlerowską. W rodzinie opowiadano, że wracał 6 miesięcy na piechotę pod front niemiecki.
Czyli nie był oficerem?
Był inżynierem. Przyszli do domu po jego brata - Emila, tak jak to opisałam w książce, po oficera. Wujka Emila nie było wtedy w domu, to wzięli dziadka.
Na sztukę?
Pewnie tak. Nazwisko się zgadzało, wiek mniej więcej też.
Katarzyna Bonda podkreśla, że zanim zacznie pisać, stara się pomieszkać w miejscu, o którym zamierza opowiadać - co Pani zrobiła, żeby oddać klimat przedwojennego Białegostoku?
(śmiech) Pomieszkać w przedwojennym mieście byłoby ciężko. Niedawno, kiedy przejechałam parę razy po Bojarach, przeszłam się po uliczkach, to z żalem zauważyłam, że już z nich niewiele zostało, z tych Bojar , które pamiętam z dzieciństwa. A co dopiero mówić o przedwojennym mieście. Czerpałam wiedzę z książek o Białymstoku. Z fantastycznego przewodnika historycznego Andrzeja Lechowskiego - dla kogoś, kto lubi miasto, to skarbnica wiedzy. Korzystałam z opowiadań mojej mamy i jej siostry.
Przeżyły okupację w Białymstoku?
Urodziły się pod koniec II wojny światowej, praktycznie kiedy drugi raz weszli Sowieci. Wszyscy spędzili wojnę w Białymstoku i udało im się przetrwać.
Wprowadza Pani wątek polskiego oficera - nieskalanego bohatera, który nie radzi sobie z życiem.
Chciałam pokazać, że oprócz tego, że zmieniły się czasy i władza, to zmieniał się też system wartości, zmieniała się kultura życia. De facto tym, którzy byli przedwojenną elitą podczas wojny ciężko było się pozbierać. Podobnie było to pokazane w „Katyniu” Andrzeja Wajdy. Inteligencja, rodziny oficerów w ogóle nie wierzyły, że oficerów można zabrać, zamknąć, przetrzymywać, czy w końcu zamordować. To się nie mieściło w ich percepcji widzenia świata. Z tego co pamiętam z opowieści babci, w mojej rodzinie było bardzo podobnie. To nie był tylko koniec okresu prosperity, ale koniec przedwojennego świata wartości. Musieli się nauczyć, jak żyć w zupełnie innym świecie, innym pod względem etyczno-moralnym.
Pijaństwo książkowego Emila może wynikać z faktu, że nie umiał uchronić rodziny przed wywózką, a sam się uchował.
Nikt wtedy nie umiał uchronić bliskich. Kiedy pisałam tę powieść zastanawiałam się, wyobrażałam sobie, jak czuliby się wtedy rodzice. Jak przeżyć, kiedy najbliższych spotyka taki los? Dzieci zostają wywiezione, a rodzice zostają. Co robić? Czy za nimi jechać, czy próbować żyć w Białymstoku? A jeśli żyć - to jak?
Miranda istniała?
Tak.
Przed wojną ktoś naprawdę nadał jej takie wyjątkowe imię?
Tak. Nawet na etapie redakcji książki pytano mnie czy to prawdziwe imię. Jej grób z pomnikiem są nadal na cmentarzu farnym. Tak miała na imię, a w domu mówiono na nią Mirusia.
Skąd czerpała Pani informacje o strasznym życiu na Syberii?
Trochę z lektur, trochę z zasłyszanych historii. Nie tylko pytałam swoją rodzinę, pytałam też innych mieszkańców Białegostoku o ich doświadczenia rodzinne, czy historie rodzinne. To zlepek zasłyszanych, przeczytanych i niedopowiedzianych historii.
Zadam pytanie trochę nie na temat. A wie Pani, jaki marsz przechodzi każdego roku we wrześniu przez Białystok?
We wrześniu? Nie wiem, proszę mi powiedzieć.
To Międzynarodowy Marsz Żywej Pamięci Polskiego Sybiru. W tym roku to już będzie 17. taka manifestacja, na którą z całego świata zjeżdża się kilkanaście tysięcy osób. Pani książka pięknie wpisuje się w takie popkulturowe utrwalanie pamięci o deportacjach. Myślała Pani o swoim pisaniu w takim aspekcie społecznym?
Tak, trochę też. Chciałabym uświadomić czytelników z innych części Polski, jak wyglądała II wojna światowa w Białymstoku. Moi znajomi z Warszawy czy z Lubelszczyzny często nie mają o tym pojęcia. Moją ideą nie było pisanie o Sybirze, nie czuję się ekspertem. Ciekawsze było dla mnie to, jak po takiej zsyłce, okrucieństwach losu - wrócić i zacząć normalnie żyć.
A jak Pani wpadła na pomysł zrobienia z wracającej z Syberii Mirandy szeptuchy, szamanki?
Chciałam żeby ze sobą coś przywiozła. Coś wyjątkowego.
Oprócz pamięci po utracie dziecka i najbliższej rodziny.
Chciałam pokazać, że mogła przeżyć tam coś wartościowego. Poza tym to ciekawsze literacko. Bo wracając do Polski odnosi pyrrusowe zwycięstwo. Coś zyskuje, ale też coś traci.
Traci związek z naturą i swoje wyjątkowe umiejętności?
Taką cenę płaci za powrót do normalności i do rodziny.
W książce pojawia się wiele świetnych detali, które uwiarygodniają opowieść. To brudzenie rąk, by nie wydało się pańskie pochodzenie przed Sowietami, to z opowiadań rodzinnych, czy z literatury?
To też wspomnienia rodzinne. Trzeba było sobie ubrudzić ręce. Kiedy dziadek chciał coś załatwić, najpierw kopał w ogrodzie i dopiero następnego dnia szedł do komunistycznego urzędu, czy do Sowietów - ze spracowanymi rękami, z odciskami. Tak przynajmniej opowiadała babcia.
Powojenny świat to świat pełen zastraszenia - tak wspominała go Pani mama. Matka Mirandy w książce zmienia nawet nazwisko, żeby nie kojarzyło się z „pańską Polską”?
Ten strach był silny. Dlatego, że był tak ogromny, mam tak niewiele informacji. Babcia wpadała w histerię, jak się tylko napomknęło o tamtych czasach. Nie dopuszczała do żadnych rozmów, wspomnień. Przy niej nie można było o tym mówić. Rzadko kiedy sama cokolwiek wspominała.
A w rodzinie naprawdę ktoś zmienił nazwisko?
Nie, natomiast ciotka Maryśka naprawdę miała pod stołem wypchaną świnię i była tak zwaną „handlarą”. Teraz można byłoby powiedzieć - bizneswoman, a wtedy była handlarą.
Kobietą pracującą.
Tak, była kobietą pracującą, która, jak na tamte czasy, bardzo dostatnio żyła. Wiadomo było w rodzinie, że ciotka wszystko potrafiła załatwić. Prawdą jest również, że wujek Emil popełnił mezalians żeniąc się z kobietą z robotniczej rodziny.
Ale dzięki kobiecie niższego, że tak powiem stanu, rodzinie udało się przetrwać
Tak. W rodzinie o tym wspominano, ale bez szczegółów.
Okrutni Sowieci to wspomnienia rodzinne czy lektura?
Czasami babcia opowiadała coś niecoś. Czy ona, czy znajomi i sąsiedzi. Ludzie pamiętają, że białostoczanie fetowali wejście Niemców do Białegostoku. Wydawało im się, że nic nie może być gorszego od Sowieta. Nawet moja babcia wspominała, że za Niemca to był porządek, a za Sowietów to był dramat. Szczególnie, jak to mówiła, za drugiego Sowieta.
Udało się Pani wprowadzić dość brutalną zemstę głównej bohaterki, owej kobiety pracującej na podłym enkawudziście. (chodzi o scenę dla czytelników 18+ - przyp. redakcji)
To już jest całkowita fikcja literacka (śmiech). Tak dla ubarwienia. Ta literacka intryga rozwija się i w Białymstoku, i podczas transportu na Sybir.
W Pani powieści bohaterki odwiedzają Łapy, co staje się okazją do opowiedzenia o historiach „wyrzutków” - to z filmu, czy ze wspomnień?
Te historie o żydowskich dzieciach wyrzucanych na tory, zakutanych w kosztowności, to suma wspomnień mieszkańców. Tory, które szły przez Łapy są na Białostocczyźnie dość sławne ...
Wydaje mi się, że na podstawie kilku zachowanych fotografii bardzo plastycznie opisała Pani zrujnowane centrum miasta...
(śmiech) To również dzięki przewodnikowi historycznemu Andrzeja Lechowskiego, gdzie dokładnie opisał, która kamienica była zrujnowana, a co zostało. Ja pamiętam dopiero Białystok lat 70. XX wieku, kiedy zaczęłam go odwiedzać i poznawać. Pamiętam jeszcze zniszczone kamienice przy Kilińskiego. Pamiętam, że chodziłam z babcią na Rynek Sienny. Były wozy konne i te przecudne drewniane domki wokół, których już nie ma.
Dziś zbieranie pieniędzy na operacje jest upubliczniane - wtedy 2 tys. dolarów to była chyba bardziej astronomiczna kwota .
To fikcja literacka. Astronomiczna kwota była mi potrzebna, by postawić matce Mirandy niemal niemożliwe wyzwanie, którego spełnienie niestety nie przybliżyło jej do realizacji swoich zamierzeń, marzeń.
Okupacja, zsyłki, lata 50. czy te traumy nadal funkcjonują w rodzinie, czy minęły wraz z odchodzeniem starszych osób.
Spotkałam się ostatnio z taką teorią, że te czasy w ogóle są jeszcze nieprzepracowane w naszym społeczeństwie. Te traumy ciągną się przez kolejne pokolenia. I zgadzam się z tym poglądem.