Zenit i Skarbek jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Co jakiś czas ktoś chce je burzyć

Czytaj dalej
Marcin Zasada

Zenit i Skarbek jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Co jakiś czas ktoś chce je burzyć

Marcin Zasada

O tym, czym różniło się Zakopane od Katowic. O tym, jak (nie) dostać się na architekturę w Krakowie dzięki ojcu brydżyście. O francuskich inspiracjach katowickiej architektury i o tym, jak powstawały dwa najsłynniejsze kiedyś w Polsce domy towarowe. Rozmowa z Jurandem Jareckim, znakomitym śląskim architektem

Jeden z najsłynniejszych, najbardziej zasłużonych architektów w historii Katowic. Zaprojektował domy handlowe Zenit i Skarbek, a także m.in. Bibliotekę Śląską, kino Kosmos i osiedle Paderewskiego.

Co jest nie tak z Zenitem i Skarbkiem?
Kiedyś było takie powiedzenie w Katowicach: „Jeśli miłe tobie życie, nie chodź nigdy przy Zenicie”. Górną część elewacji budynku pokryto czarnymi taflami marblitu. 30 lat temu, w upalny dzień, gdy świeciło w nie słońce, jedna z nich nagrzała się, pękła i spadła komuś pod nogi na chodnik. Wymieniliśmy wtedy szklane tafle na tworzywo.

Liczył pan, ile razy w Katowicach nawoływano, by oba budynki potraktować dynamitem?
Pod tym względem Zenit i Skarbek są chyba rekordzistami na Śląsku. Kilka lat temu dochodziły do mnie głosy, że władze Katowic zastanawiają się, jak pozbyć się Zenitu. Ale może to były plotki? Może. Ale jest coś takiego, co sprawiło, że oba te domy handlowe są kozłami ofiarnymi architektury PRL w Katowicach. Nie dalej niż rok temu na dużym zebraniu w SARP wstaje młody architekt i mówi: „Zenit trzeba było już dawno wywalić w powietrze”.

Panu w twarz tak?
No właśnie. Dyskusja była o perspektywach zmieniających się Katowic. Więc co zrobić, żeby miasto wyglądało lepiej? „Zburzmy Zenit!”. Zabolały mnie te słowa, nawet jeśli ich autor miał na myśli wyłącznie prowokację. Inni koledzy w SARP zapytali go: „Jak jesteś taki mądry, to powiedz, jaki masz lepszy pomysł”.

Miał?
Nie. Przestraszył się chyba, bo nic nie odpowiedział. To taka dość charakterystyczna postawa, jeśli chodzi o całą architekturę epoki Polski Ludowej: przede wszystkim trzeba ją wyburzyć. A co wybudujemy w zamian? Myślimy, że będzie to coś lepszego, bo przecież nie żyjemy w socjalizmie, mamy lepsze czasy i staramy się naśladować wielki świat. Ale różnie nam to wychodzi. Widać w Katowicach. Co zastąpiło Pałac Ślubów? Żwirowisko. A dworzec PKP?

Rozumiem, że autorowi ciężko być obiektywnym w stosunku do swoich dzieł, ale czy Zenit i Skarbek są po prostu „źle urodzone” (tak często określa się społeczną niechęć wobec architektury z PRL), czy jest coś jeszcze, co sprawia, że przez lata wzbudziły tyle negatywnych emocji?
Każde miasto potrzebuje chyba takiego symbolu po przełomie, gdy - odreagowując - lekceważy się dorobek wcześniejszej epoki. W Warszawie w podobny sposób nawołuje się do burzenia Pałacu Kultury i Nauki. Z kolei w Katowicach to trochę paradoks: tylu ludzi szczyci się przecież modernistycznym rodowodem miasta. My po wojnie też projektowaliśmy modernę. Inną, Corbusierowską. W innej rzeczywistości zupełnie - taki Zenit powstał na zgliszczach tego, co pod koniec wojny podpalili w Katowicach Sowieci. Nie zdajemy sobie dziś sprawy, jak nowoczesna była to inwestycja. Po latach, w których w Polsce chodziło głównie o jedzenie i jakikolwiek dach nad głową, zaczęliśmy budować domy towarowe. Ten najnowocześniejszy - z ruchomymi schodami, szklanymi drzwiami i szklaną fasadą, stanął nie w Warszawie, a przy katowickim Rynku.

Panu te powojenne Katowice, do których przeniósł się jako dziecko, niezbyt się podobały?
Szokiem dla mnie było przede wszystkim to, że nie budził mnie rano widok Giewontu, tylko podwórka oficyny, w której zamieszkaliśmy. Wychowałem się w Zakopanem. Kraków w moim dowodzie osobistym wziął się stąd, że tam był lepszy szpital, do którego, z trudną ciążą, trafiła moja mama. Mój ojciec pracował w pogotowiu. Oferta przeprowadzki na Śląsk była naprawdę dobra: tata dostał lepsze zarobki i duże mieszkanie w Katowicach. Mnie było jednak ciężko, bo czułem się, jakbym trafił do innego kraju - zupełnie nic nie rozumiałem z tego, co po śląsku mówili do mnie moi szkolni koledzy. Katowice były też szare, brudne i ponure.

To dlatego postanowił pan, że zostanie architektem?
W pewnym sensie (śmiech). Zacznijmy od tego, że nie zostałbym w Katowicach, gdyby nie moja mama, która raz zawróciła mnie z dworca. Jako kilkunastolatek kilka razy chciałem uciekać ze Śląska i wracać do Zakopanego! Mama chciała, żebym został architektem, ale ja długo marzyłem, że jako dorosły będę projektował samoloty. Wszystko zmienił powojenny konkurs na projekt nowego śródmieścia Katowic - w całym mieście pełno było wizualizacji i makiet. Wtedy postanowiłem, że zamiast samolotów, będę rysował budynki.

Ale dlaczego w Szczecinie? Tam przecież dostał się pan na studia.
W Katowicach, w harcerstwie trochę rozrabialiśmy. Robiliśmy różne dowcipy, które nie podobały się miejscowym partyjniakom. Raz w szkolnej sali zawiesiliśmy wszystkie portrety bohaterów państwa i narodu do góry nogami. Awantura była taka, że omal nas nie wyrzucili. Kilku kolegów, zamiast na studia, od razu wzięli potem do wojska. Obawiałem się, że fama dotrze do Krakowa, gdzie chciałem zdawać. Dlatego przeniosłem się do Szczecina. Ale na krótko, bo tam po roku zlikwidowali wydział. Skierowali mnie do Wrocławia, choć miałem wielką nadzieję, że jednak wyląduję w Krakowie. Męczyłem o to ojca, który jako znakomity brydżysta i człowiek bardzo towarzyski, znał wielu ludzi. Pewnego dnia tata oznajmił mi, że rozmawiał z rektorem w Krakowie i wszystko załatwił.

Po pańskiej minie widzę, że nie do końca.

Proszę pana! Pojechałem do Krakowa, melduję się w dziekanacie, przedstawiam się głośno i wyraźnie, na co dziekan pyta zdziwiony: „No dobrze, o co chodzi, Jarecki?”. Mówię: „Ojciec przekazał mi, że świetnie gra pan w brydża. Zabrałem indeks z Wrocławia i bardzo chciałbym studiować w Krakowie”. Dziekan odpowiada: „Po pierwsze: nie znam żadnego Jareckiego, po drugie: nie znoszę grać w karty!”. Wyglądałem chyba, jakbym miał zaraz zemdleć, bo profesor westchnął i rzucił kategorycznie: „Przyjmuję cię do nas na trzy miesiące. Ale wystarczy, Jarecki, że dostaniesz jedną pałę, obojętnie z jakiego przedmiotu, wracasz do domu”. Tak się przyłożyłem wtedy, a musiałem u niego projektować mosty, że po tych trzech miesiącach powiedział mi: „Zostajesz u nas, brydżysto”.

Wspomniał pan, że jako młody architekt wyobrażał sobie Katowice urządzone na wzór idei Corbusierowskich. Zainspirował pana staż we Francji?
Tak, choć już wcześniej byliśmy wszyscy pod dużym wpływem Le Corbusiera. Ja do Francji pojechałem na stypendium dla młodych talentów. I trafiłem do biura Candilisa. To też było marzenie - Corbusier był moim idolem, ale uważałem, że Candilis w wielu kwestiach go przewyższa. Był nawet taki konkurs - na osiedle Le Mirail, który Candilis wygrał z Corbusierem, a ja dołożyłem, pracując u niego, do tego małą cegiełkę. Po tym konkursie mój szef zabrał mnie do Corbusiera, przedstawił, a gdy on, wielki mistrz, uścisnął mi dłoń, pomyślałem, że nie zapomnę tego dnia do końca życia.

Cały pobyt nad Sekwaną musiał być wielkim przeżyciem dla młodego architekta z szaro-burej Polski.
Od pierwszego dnia. Zanim wyjechałem, moja mama zadbała o to, bym potrafił się jakoś porozumiewać w Paryżu. Przychodziła do mnie nauczycielka francuskiego, która tak mocno chwaliła moje postępy w tym języku, że w pewnym momencie pomyślałem sobie, że choć pieniędzy mam mało, to przynajmniej jakoś się z tymi Francuzami dogadam. Wychodzę z lotniska, wsiadam do taksówki, swoją płynną francuszczyzną mówię, dokąd chcę dojechać, a kierowca robi wielkie oczy. „Pan powtórzy” - mówi do mnie. Głuchy? To powtarzam: „Proszę mnie zawieźć pod taki adres”. On znowu przewraca oczami, bierze ode mnie kartkę z adresem i… czyta, po swojemu. Już wtedy podejrzewałem, że moja nauczycielka trochę chwaliła mnie na wyrost. Po pierwszym wyjściu na zakupy i finale rozmowy z ekspedientką na migi, byłem już pewien, że francuskiego muszę nauczyć się od podstaw. Nie traciłem tam czasu: gdy francuscy architekci umilali sobie czas długimi posiłkami i winkiem, ja harowałem od rana do nocy. Wykonywałem każdą robotę: od obliczeń, przez rysunki i makiety.

Co Katowice zawdzięczają pańskiemu terminowaniu u Candilisa?
Przede wszystkim to, że wróciłem (śmiech). Wielu moich kolegów zostawało za granicą na zawsze. Głowę miałem pełną pomysłów - wielu nigdy nie udało mi się zrealizować. Niektóre udały się częściowo, np. osiedle Paderewskiego w Katowicach. Chciałem zróżnicować wysokość bloków, żeby cała ta przestrzeń była ciekawsza. Stworzyć osobne trakty dla pieszych, rowerzystów i samochodów, ale na aż tak śmiałe koncepcje nie było wtedy warunków. Miało być dużo mieszkań, do tego szybko i tanio.

Pomysł na Zenit też przyjechał z Francji?
Ogólna idea narodziła się jeszcze w Polsce, bo to nie tylko moje dzieło, ale i Mietka Króla, świetnego architekta, który zaproponował mi współpracę przy projektowaniu pierwszego domu handlowego w Katowicach. We Francji podpatrzyłem między innymi samoobsługową organizację tego sklepu. W Zenicie wymarzyliśmy sobie kurtyny powietrzne, które zapobiegały wyziębianiu się wnętrza przy często otwieranych drzwiach oraz tafle hartowanego szkła zamiast drzwi tradycyjnych. Jeździliśmy po całej Polsce w poszukiwaniu huty, która coś takiego wyprodukuje. Gdy w końcu ją znaleźliśmy, okazało się, że tafle są cieńsze od tych stosowanych na Zachodzie. I po otwarciu Zenitu, napierający tłum rozbił jedną z szyb. Jedna z gazet napisała potem o mnie, że młody architekt przyjechał z Francji i myśli, że będzie projektował jak we Francji. Faktycznie, wiele świetnych pomysłów z moich czasów rozbiło się o problemy materiałowe, słabą jakość tych materiałów czy średnie wykonanie.

Pomijając pękające szyby - jaki był społeczny odbiór Zenitu, jego architektury i funkcjonalności, gdy został otwarty 55 lat temu?
To była sensacja, bo takiego nowoczesnego domu handlowego nie było wówczas nawet w Warszawie. Czasy mieliśmy takie, że towar wyprzedawał się na pniu, a do Zenitu przyjeżdżały rzesze z całej Polski. Dla władz miasta i województwa to był z kolei powód do dumy, bo oto w Katowicach po raz pierwszy po wojnie powiało nowoczesnością. Namiastką Zachodu i kapitalizmu. To samo dotyczyło architektury. Jeszcze gdy studiowałem, w naszym budownictwie obowiązywała, przynajmniej teoretycznie, doktryna socrealistyczna. Narodowa w formie. Nam, młodym ludziom, te wszystkie zdobienia i płaskorzeźby wydawały się straszliwym kiczem, a z praktycznego punktu widzenia - cała ta ornamentyka była bardzo pracochłonna. W zniszczonych wojną miastach potrzebowaliśmy zupełnie nowego budowania. I w tym sensie koncepcje Corbusiera okazały się niezwykle trafne i praktyczne. Zenit był jednym z pierwszych w Polsce zwiastunów powojennego modernizmu, który rozwijał się w Europie.

A nazwa Zenit? Kiedyś żartował pan, że był to prezent dla pańskiej teściowej.
Nazywała się Zenobia, ale mówiłem na nią Zenia. Moja teściowa prowadziła kiosk Ruchu. Czasem żartowałem sobie, że szykuję dla niej nowe miejsce do handlowania w najlepszej części Katowic. „Zenit? Czyli dla Zeni. To dla mamusi” - dowcipkowałem. Ale prawda była taka, że nazwę domu handlowego wyłoniono w konkursie. To była wielka sprawa, ludzie przysyłali swoje propozycje, a władze Społem wybrały najlepszą. W tamtym czasie wszyscy interesowali się podbojem kosmosu i astronomią, stąd więc może wziął się Zenit (to punkt na niebie dokładnie ponad pozycją obserwatora - przyp. red.).

Dziś nazwy obiektów handlowych też są światowe. A jeśli nie nazywają się z angielska, to muszą być chociaż „galerią”. Co pan sądzi o tym, jak centrum Katowic zapełniło się supermarketami w ostatnich latach?
Nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie. Szczególnie dlatego, że budowa centrów handlowych niesie za sobą straty dla wartościowej architektury w Katowicach. Dworzec PKP czy Supersam były wyjątkowymi konstrukcjami, wartymi utrwalenia i poszanowania. Inna sprawa, czy Katowice naprawdę potrzebują aż tylu wielkich obiektów handlowych w centrum? Sam się czasem nad tym zastanawiam.

To prywatne przedsięwzięcia, więc ktoś musiał skalkulować swoje zyski i ryzyko. Dziś pan dziwi się wielkim marketom, a 10 lat po otwarciu Zenitu vis-à-vis zaprojektował pan kolejny dom towarowy. Wtedy Katowice go potrzebowały?
Potrzeba była, wystarczyło spojrzeć na tłumy, które przewijały się przez Zenit. Najczęściej było tak, że pięciu ludzi musiało walczyć o jeden komplet pościeli. Wtedy Śląsk był przemysłową potęgą, lokalnym politykom zależało, by tę potęgę pokazać na różne sposoby.

To był czas, gdy Warszawa, cała reszta Polski, nam zazdrościła, między innymi inwestycyjnego rozmachu. Dawał on oczywiście możliwość projektowania ciekawej, wartościowej architektury, która starała się, mimo żelaznej kurtyny nadążać za tym, co działo się w krajach zachodnich.

Pełna zgoda co do samej architektury. Ale czym się różni decyzja sprzed pół wieku, by obok Zenitu postawić Skarbek, od decyzji o budowie Supersamu naprzeciwko Galerii Katowickiej?
Gdyby na to popatrzeć w taki sposób, to pewnie mielibyśmy duży znak zapytania. Ale popatrzmy na szczegóły. Zenit i Skarbek były projektowane, pomyślane jako luksusowe domy towarowe. Na ówczesne czasy oczywiście, ale też na wzór podobnych obiektów handlowych choćby w Paryżu. Taki handel wydaje mi się bardziej uzasadniony w samym centrum miasta.

Powiem jeszcze o architekturze. Właściwie powtórzę: Zenit i Skarbek, wbrew warunkom, jakie mieliśmy, ustawił Katowice w Europie. Mimo marnych możliwości materiałowych, w Katowicach powstały obiekty porównywalne z tym, co w tamtej epoce budowano na Zachodzie.

A dziś?
Po pierwsze, masówka. Po drugie, spójrzmy na kubaturę tych budynków. Przecież taka Galeria Katowicka, podobnie zresztą jak nowy Supersam, to są giganty, przytłaczające i dominujące nad swoim otoczeniem.

Kiedyś takie projekty realizowało się z większym poszanowaniem środowiska, w które te nowe obiekty wrastały. Skarbek też mógł być przecież większy i wyższy. W latach siedemdziesiątych i tak pewnie zapełniałby się klientami.

Skarbek to kolejny francuski trop w pańskim życiorysie. Przez słynne aluminiowe łuski.
To niebywała historia, w której swoją rolę odegrał przypadek. Łuski faktycznie wypatrzyłem we Francji, była firma, która produkowała takie cuda.

Ale zanim do tego doszło, miesiącami główkowałem nad elewacją Skarbka. Był pomysł, by pokryć ją ceramicznymi płytami, potem wymyśliłem takie fantazyjne moduły z tworzywa sztucznego. Mieliśmy nawet kilka prototypów wytworzonych w gliwickiej fabryce, w której powstawały między innymi łódki. Były też jednak problemy - produkcja tych modułów trwałaby bardzo długo, trudny też byłby ich montaż.

To prawda, że firmie, która dostarczyła łuski, zapłacono węglem?
Tak było! Dyrektorka Społem znała tego i owego w partii i tylko dzięki niej transakcja doszła do skutku. Obawiałem się, czy te łuski będą odpowiadać wymiarom pasów na elewacji.

Okazało się, że pasują co do centymetra. Mało tego, ci Francuzi, oprócz blachy, załatwili nam także wykładziny i nagłośnienie do Skarbka. A ponieważ, mimo ambitnych planów, ich firma niedługo potem padła, nasz dom handlowy jest być może jedynym lub jednym z kilku na świecie ozdobionym w taki sposób.

Tym bardziej żal mi, gdy słyszę, nie tylko, że ktoś chce Zenit lub Skarbek burzyć, ale także, że Społem ma problem z zagospodarowaniem obu obiektów.

To co z nimi zrobić? Handel tam to już praktycznie przeszłość.
I ja, człowiek stary, który stara się jeszcze ten świat zrozumieć, jestem w stanie z takim stanem się pogodzić. Wiadomo, potrzeby ludzi ewoluują. Ale przecież kościoły i synagogi zmieniają i zmieniały swoje funkcje i przeznaczenie. Tak samo jest w Europie z dawnymi domami towarowymi. Jeśli dziś fabryki przerabia się na apartamenty, a kopalnie na muzea, jaki jest problem z wymyśleniem nowego życia dla gmachów, które są przecież częścią historii i dziedzictwa Katowic.

50 lat temu budowaliśmy najnowocześniej w Polsce. Nie można tak po prostu przekreślać tego dorobku. Słyszę, że Katowice szukały miejsca dla centrum nauki, w mieście stawia się na kulturę. Taki Skarbek przy odrobinie dobrej woli i wyobraźni mógłby nadać się do każdego z tych przedsięwzięć. Ale to nie pytanie do mnie, tylko do właściciela budynku, czyli Społem.

Jeszcze niedawno prezes Społem chciał usuwać aluminiowe łuski, bo zniszczyły je gołębie.
No właśnie. Ale czemu nikt nie pomyślał o tym wcześniej? Na szczęście później wycofano się z tego pomysłu.

Są tacy, którzy Zenit i Skarbek chcą burzyć, ale nie brakuje też głosów, że oba obiekty należałoby wpisać do rejestru zabytków.
Ktoś może powiedzieć, że jestem nieobiektywny, ale ta koncepcja bez trudu by się obroniła. Jeszcze raz to powiem: to jest część dziedzictwa Katowic. Miasta specyficznego, w którym zawsze brakowało architektonicznej ciągłości. Wpisanie Skarbka i Zenitu na listę zabytków byłoby połowicznym sukcesem. Z jednej strony, skończyłaby się bezsensowna dyskusja: „Burzyć czy nie burzyć”, ale z drugiej…

Z drugiej?
Z drugiej strony, ani ja nie miałbym żadnej satysfakcji, ani miasto nie miałoby pożytku, gdyby to były po prostu relikty dawnej epoki, stojące puste albo służące jako wielkie słupy ogłoszeniowe. Najwyższy czas zastanowić się, jak na nowo ułożyć życie - zarówno Zenitowi, jak i Skarbkowi.

Marcin Zasada

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.