Ze wszystkim zdążyć... Zbigniew Mikołejko (1951-2024)
Brał życie pełnymi garściami, mówił zawsze, że ważne jest tu i teraz - dla niego nie było niczego po tej drugiej stronie. Dlatego chciał zrobić jak najwięcej, jak najwięcej z siebie dać. Jak najwięcej po sobie zostawić
Filozof, erudyta, ale przede wszystkim mądry, dobry człowiek. Otwarty na ludzi. Nie było w nim profesorskiego zadęcia, było za to dużo skromności i pokory, tak wobec życia, jak i świata. Jechałam w poniedziałek do pracy, siedziałam w autobusie, kiedy zadzwonił telefon. To była Arlena, moja szefowa. „Wiesz, prof. Mikołejko nie żyje” - powiedziała krótko. Ścisnęło mi gardło. Rozmawialiśmy z profesorem przed świętami Bożego Narodzenia. „Pani Dorotko (tak do mnie mówił) pochorowałem się trochę” - przyznał. Kilka dni później napisał, że czuje się lepiej, że chyba idzie ku dobremu. „To jak już dojdzie pan do siebie, idziemy na kawę” - zaproponowałam. „Idziemy!” - odpisał. Przed świętami Wielkiejnocy telefon profesora był wyłączony. Nie odpisał na życzenia świąteczne. To było do niego niepodobne. Zawsze oddzwaniał i odpisywał. Czułam, że dzieje się coś złego.
Moja przygoda z prof. Mikołejką była jedną z najważniejszych w moim życiu. Pracując w „Polska The Times” robiłam z nim wywiady. Zawsze dobrze nam się rozmawiało. Dziennikarze to wiedzą - między rozmówcami jest chemia albo jej nie ma i nic nie można z tym zrobić. Między nami była. Któregoś dnia podszedł do mnie Paweł Siennicki, mój ówczesny szef, redaktor naczelny gazety i powiedział: „Dorota, a może zrobiłabyś wywiad rzekę z profesorem? Wasze wywiady czytelnicy bardzo chętnie czytają”. Miałam spore wątpliwości. Ja z prof. Mikołejką? O filozofii? Religii? Etyce? Za mało o tym wszystkim wiem! Nie, nie dam rady. „Pogadaj z nim po prostu o życiu” - poradził Paweł. Zadzwoniłam, umówiłam się z profesorem na spotkanie, o dziwo, zgodził się. I tak rozmawialiśmy przez kolejne dwa lata. Śmiałam się potem, że to były dla mnie ekspresowe studia podyplomowe. Przed każdą rozmową omawialiśmy ją dokładnie. Profesor podrzucał zagadnienia, jakie powinniśmy poruszyć, sugerował, jakie obrazy powinnam zobaczyć (do każdej rozmowy inspiracją był obraz), jakie teksty przeczytać. Spotykaliśmy się zazwyczaj w Polskiej Akademii Nauk, w kawiarence na górze, albo w jednej z kafejek z widokiem na Wisłę. Rozmawialiśmy godzinami. I mówiąc szczerze, zawsze było mi tych rozmów mało. Kilka z nich szczególnie zapadło mi w pamięci. Jak chociażby ta o dzieciństwie. Profesor opowiedział wówczas o trudnych relacjach z matką. Zaskoczył mnie swoją szczerością. Wiedział i ja wiedziałam, że będzie potem o to dopytywany, że będą mu wiercić dziurę w brzuchu, a przecież nie każdy chce rozmawiać o rzeczach, które bolą. Pomyślałam, że może chce się rozliczyć z przeszłością. Albo zadać kłam tym wszystkim teoriom zakładającym, że jeśli ktoś miał ciężkie dzieciństwo, nie może wyjść na ludzi. Nie może być potem przyjaznym, ciepłym, przyzwoitym człowiekiem. On taki był. Na inną rozmowę, tę o losie i przeznaczeniu, umówiliśmy się rano. Nie zdążyłam zjeść śniadania. Profesor, o czym wiedzą wszyscy, którzy go znali, był nałogowym palaczem, chociaż ostatnio palił dużo mniej. W każdym razie zdarzało się podczas naszych rozmów, że odpalał papierosa, podczas gdy w popielniczce wciąż jeszcze tlił się ten poprzedni. „Panie profesorze, nie skończył pan jeszcze tego” - mówiłam wówczas, wskazując wzrokiem niedopałek. „No i mówiłem pani, że jestem już starym człowiekiem!” - śmiał się. Podczas tej porannej rozmowy profesor też palił, a ja razem z nim. Jakoś tak dopasowując się do profesorskiego tempa. Po czterech godzinach pożegnaliśmy się, wyszłam przed PAN i zrobiło mi się słabo. Kolana z waty, pot na plecach. Paczka papierosów była pusta. Spojrzałam na pomnik Mikołaja Kopernika i pomyślałam, że posiedzę trochę z wielkim uczonym, a dopiero potem ruszę na tramwaj. Innym razem podczas rozmowy nie dał mi dojść do słowa. Próbowałam zadać pytanie. „Zaraz, zaraz pani Dorotko, jeszcze tylko to skończę, bo to ważne!”. Wyszły cztery godziny monologu. Szłam do domu niemal płacząc. Pomyślałam sobie, że to się jednak nie uda. Profesor zadzwonił tego samego dnia wieczorem, przeprosił za swoje gadulstwo, tak, on wie, że to wywiad, a nie wykład, ale po prostu go poniosło i na pewno się poprawi.
Rozmawialiśmy nie tylko o filozofii, religii, także o zwyczajnym życiu. Profesor był bardzo szczery, szczery również sam ze sobą. Doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich słabości, niedoskonałości, potrafił się nawet z nich śmiać. Nie każdy potrafi. Zastanawiałam się czasami, dlaczego te rozmowy są takie wciągające, nie tylko dla mnie, dla innych ludzi też. I myślę, że profesor potrafił nam tłumaczyć świat, opisywać pewne zjawiska, wiedząc, co za nimi stoi. Bo niby pewne rzeczy wydają się oczywiste: młodzi uciekają w Internet, ludzie nie godzą się na śmierć, wciąż za czymś gonimy, wciąż czegoś nie dostrzegamy, jednego dnia pokazujemy wielkie serce, innego pozwalamy, żeby w śniegu umierała czternastolatka - dlaczego? Kiedy nie znał odpowiedzi, otwarcie się do tego przyznawał.
Można się było z profesorem zgadzać lub nie, ale swoje stanowisko wyrażał jasno i, co ważne, zawsze z uwagą słuchał argumentów drugiej strony.
Czasami bywał bezlitosny, czasami wywoływał burze, czasami lał się na niego hejt. Tak było, kiedy napisał słynny felieton o wózkowych młodych mamach, „gdaczących” pod balkonami. Jak tylko go przeczytałam, pomyślałam: „O Jezu, zaraz się zacznie! Po co to panu, profesorze?” I zaczęło się.
Siłą rzeczy, rozmawialiśmy też o codzienności. Dopytywał, czy wszytko u mnie w porządku, jak sobie radzę, jak tam młodzież (chodziło o moją córkę). Życzliwy, serdeczny człowiek.
Sam zawsze z wielką czułością mówił o żonie, przepadał za swoimi kotami. Martwił się, kiedy niedomagały, cieszył, kiedy były w formie. Opowiadał o ukochanej Warmii, o swoich podróżach, książkach, bo czytał je pasjami. Kiedy wyprowadzał się pod Warszawę, płakał do słuchawki, że ma tysiące kartonów wypchanych grubymi tomiskami i „jak to wszystko przewieźć, a potem wypakować, no jak? On nie wie!”
Po ukazaniu się naszej książki wciąż spotykaliśmy się, rozmawialiśmy telefonicznie, chociaż czasami nie mieliśmy kontaktu przez długie tygodnie. Ale doskonale pamiętam, jak cieszył się z kolejnego tomiku wierszy, które wydał, z każdej nowej książki. Wciąż coś pisał, gdzieś jechał pociągiem, z kimś się spotykał. Wiecznie w biegu, wiecznie zapracowany.
„Panie profesorze, skąd w panu tyle powera?” - pytałam go zawsze. „E, tam” - machał lekceważąco ręką. Zastanawiałam się, ile w nim jeszcze tej pozytywnej energii, siły, potrzeby działania. Myślę sobie, że brał życie pełnymi garściami, zawsze mówił, że ważne jest tu i teraz - dla niego nie było niczego po tej drugiej stronie, więc pewnie chciał w tym życiu, dla siebie jedynym, zrobić jak najwięcej, jak najwięcej z siebie dać, jak najwięcej po sobie zostawić. Zdążyć.
Przekazywał tę swoją pozytywną energię innym, może dlatego tak bardzo lubiłam nasze rozmowy. Kawa z profesorem to był dla mnie czas doładowania akumulatorów. Wychodziłam z naszych spotkań pełna optymizmu. On po prostu potrafił cieszyć się życiem i zarażał tą radością innych.
„Są takie rzeczy trwałe w moim cieszeniu się: cieszę się ze starych filmów, które oglądałem już dziesięć albo sto razy i które znam na pamięć, na wyrywki, jak „Rio Bravo”, „Pół żartem, pół serio” albo „Garbus” z Jeanem Marais, cieszę się z rozmaitych nowych książek, które udaje mi się jeszcze przeczytać. Cieszę się czasem ze śniegu, który ładnie leży za oknem, dopóki nie zostanie zbrukany, zdeptany i nie zamieni się w jakąś taką paciaję. Cieszę się z zabaw i kaprysów różnych zwierzaków, naszych i obcych, z opowieści, z nowych i już trochę zwietrzałych dowcipów i anegdot” - mówił mi tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Bywał oczywiście smutny, przygaszony, czasami źle się czuł, od lat walczył z astmą. Wiosna to był dla niego istny koniec świata. Nie lubił mówić o swoich problemach. Zaczynał, opowiadał, a potem nagle urywał rozmowę i rzucał ze śmiechem: „Będzie dobrze, pani Dorotko, będzie dobrze” Jakby nie chciał nikogo zajmować swoimi troskami.
Nie lubił głupoty, chodzenia na skróty, mierziła go wirtualna rzeczywistość. Opowiadał mi ostatnio: „Jakiemuś studentowi poleciłem lekturę, dość banalną, dostępną w każdej gminnej bibliotece. Facet przychodzi do mnie tydzień później i mówi: „Nigdzie jej nie ma”, „Jak to nie ma?” - wybałuszam oczy. „Przecież w każdej gminnej bibliotece jest” - tłumaczę. „Ale w internecie tego nie ma” - słyszę.”
Z drugiej strony, doskonale zdawał sobie sprawę, że pewnych rzeczy już nie zmieni. Sam jednak chodził do biblioteki, nie korzystał z Facebooka, wolał się spotykać osobiście, pogadać przy kawie. Czasami przybiegał na te spotkania spóźniony, z rozwianymi włosami, z plecakiem zawieszonym przez ramię. Z daleka wesoło machał ręką i przepraszał, bo studenci, bo jakieś spotkanie, bo zabiegany od rana. Wolny duch.
Będzie mi tej wspólnej kawy bardzo brakowało, panie profesorze.