Zakaz narzekania? Wręcz przeciwnie! Felieton ks. Przemysław Szewczyka
Po wspólnej modlitwie i błogosławieństwie rodziny podczas wizyty kolędowej, żeby zagaić rozmowę zadawałem pytanie: „Co u Was słychać?”. Szybko jednak z tego zwyczaju zrezygnowałem, gdyż lista nieszczęść wymieniana w każdym domu przy równoczesnej konieczności dość szybkiego zakończenia spotkania, sprawiała, że poruszanie tematu choroby, żałoby po stracie kogoś bliskiego czy zmagań z różnymi trudnościami życiowymi, nie miało według mnie sensu.
Zmieniłem więc dość szybko pytanie: „Co dobrego u Was słychać?”. Połowa ludzi zdawała się zupełnie nie słyszeć przymiotnika „dobry” w tym pytaniu, bo w odpowiedzi znowu słyszałem o chorobach i nieszczęściach. Spora część odpowiadała, krótkim „nic”. Naprawdę niewielu z uśmiechem na ustach – czasem ze smutnym spojrzeniem w oczach – wydobywało na światło dzienne jakąś swoją radość. Dałem więc za wygraną i porzuciłem dość szybko naiwny wysiłek krzesania w ludziach optymizmu.
Dopiero z czasem do mnie dotarło, że zwyczaj narzekania przy pierwszym, a może i każdym spotkaniu należy jednak zaliczyć do polskich dóbr narodowych, co piszę naprawdę bez ironii. Wcale już nie uważam, że podzielenie się ze spotykanymi ludźmi swoim zmartwieniem jest mniej właściwe niż skrywanie go pod przyklejonym uśmiechem. Jasne, że spontanicznie lgniemy do ludzi uśmiechniętych i zadowolonych, ale prawdziwi przyjaciele są z nami w chwili porażki, a nie sukcesu. Fakt, że zaczynamy więc spotkanie z ludźmi od skarżenia się na nasz los, może być znakiem, że widzimy w nich potencjalnych przyjaciół.
Jezus objawił swoją moc podczas zmierzającego do klęski wesela. Cud w Kanie Galilejskiej zaczyna się od skargi, od narzekania, od podzielenia się problemem. „Nie mają już wina…” – Maryja pierwsza zorientowała się, co słychać u nowożeńców… Wtedy dzięki Panu w stągwiach służących do oczyszczenia pojawiły się setki litrów wina lepszego niż do tej pory.
Chrześcijaństwo nosi w sobie jakąś wielką wrażliwość na ludzką biedę: chorobę, popełniony błąd, fatalną w skutkach decyzję, nieudany pomysł, źle przygotowane wesele. Kościół – jak w jednym z udzielonych wywiadów powiedział papież Franciszek – powinien być jak szpital polowy, w którym się przede wszystkim przyjmuje rannego, a potem martwi o resztę. Nawet jeśli jakiś młody i naiwny ksiądz zaczyna kolędę od pytania, co dobrego słychać, mamy prawo poczuć się przed nim jak ranny żołnierz w drzwiach szpitala polowego i bez wahania odsłonić ranę oraz to, co boli.
Gdyby nie skarga Maryi, Jezus nie dałby młodym wina. Poskarżcie się więc księdzu na kolędzie, powiedzcie o tym, co boli. Przecież to sanitariusz polowego szpitala, którego ordynator potrafi nie tylko zamienić wodę w wino, ale bogatych nakłonić do oddania majątku, a egoistów do życia dla innych