Zagadka śmierci byłego oficera Legii Cudzoziemskiej, który powrócił na Podkarpacie. Dowód rzeczowy spoczywa w... grobie
Kluczowy dowód rzeczowy w sprawie tej śmierci trafił do grobu. Razem ze zmarłym. I od siedmiu lat tam spoczywa. Żona Stanisława Średniawy, byłego oficera Legii Cudzoziemskiej, od lat stara się dociec, jak w ogóle do tej śmierci doszło. Jednym tchem wylicza błędy lekarzy i uparcie domaga się ekshumacji ciała męża.
Stanisław Średniawa to właściwie Stanislas Sredniawa, obywatel francuski o polskich korzeniach, oficer francuskich jednostek specjalnych Legii Cudzoziemskiej, kierowca wyścigowy - amator, który po przejściu na emeryturę postanowił resztę życia spędzić w kraju przodków. Wraz z żoną, też obywatelstwa francuskiego, przeprowadzili się do Cierpisza pod Sędziszowem. Gdyby się nie przeprowadzili, to może wciąż by żył.
Defibry… co?
Bo kiedy w 2013 r. nagle zasłabł w kuchni, pogotowie przewiozło go do najbliższego szpitala, czyli tego w Sędziszowie Małopolskim. Jeszcze we Francji będąc, niedomagał na serce, tam też poddano go nowatorskiej terapii, o której istnieniu niewielu w Polsce miało pojęcie. W klinice w Marsylii wszczepiono mu kardiowerter-defibrylator, który w razie zaburzeń rytmu serca stabilizował organ impulsami elektrycznymi, a gdyby zdarzyło się, że serce przestało pracować, dostawało elektrycznego „kopa” i ruszało do roboty. Tamtego październikowego dnia w 2013 r. wszystko poszło nie tak.
- Męża przewieziono do szpitala w Sędziszowie - opowiada Jolanta Średniawa. - Zawsze był nerwusem z tym swoim wojskowym drylem, choroba serca jeszcze nasiliła ten jego temperament.
- W szpitalu był jeszcze bardziej pobudzony, niż zwykle, więc lekarze zapakowali w niego psychotropy na uspokojenie. Jak później napisał lekarz w ekspertyzie przeze mnie zleconej, był to błąd. Przy jego schorzeniu dawka psychotropów mogła spowodować, że się udusi. Tym bardziej w pozycji leżącej.
Tak wynika z ekspertyzy z 2014 r., sporządzonej przez lekarza Zakładu Usług Medycznych i Opinii Cywilnych w Tarnowie, o jaką poprosiła prywatnie pani Jolanta po śmierci męża. Bo - zauważył lekarz - poważne duszności pacjenta, wynikające z jego schorzeń, łatwiejsze były dla niego do zniesienia w pozycji półsiedzącej, ale personel pielęgniarski zmuszał go do leżenia.
- Tymczasem Stanisław trafił na kilka godzin na izbę przyjęć szpitala, potem na szpitalne łóżko z podejrzeniem niewydolności krążeniowej. I z zaleceniem psychiatry, by pobudzonemu pacjentowi podać psychotropy. Lekarze musieli widzieć, że pacjent ma pod skórą na piersi wszczepione płaskie urządzenie, bo grubej płytki, większej niż paczka papierosów, nie dało się przeoczyć. Założyli, że to rozrusznik serca - przekonuje pani Jolanta. - I to był drugi błąd - dodaje.
- Od razu przy przyjęciu dałam lekarzowi paszport defibrylatora męża, lekarz spojrzał, rzucił: „nicotinismus” i poszedł. Kardiolog stwierdził tylko, że „niech go pani sobie zabierze do jakiegoś dużego ośrodka, ja się z nim uganiał nie będę”. Do dziś jestem przekonana, że defibrylator pomylili z rozrusznikiem serca, to była przyczyna nieszczęścia
- opowiada.
Cztery dni spędził Stanisław na szpitalnym łóżku, nim lekarz stwierdził śmierć 71-letniego pacjenta. Z powodu niewydolności serca, jak wpisano do aktu zgonu. Następne kilka godzin - w szpitalnej chłodni, z wciąż pracującym kardiowerterem w sobie. A potem, do grobu, też z kardiowerterem pod skórą. Pani Jolanta aż boi się pomyśleć, że gdyby jednak pod ziemią serce męża dostało elektrycznego „kopa”, to może i nie daj Boże…
Zmobilizowała się jeszcze na tyle, że napisała skargę do dyrekcji szpitala w Sędziszowie na jakość obsługi personelu tego szpitala.
Zapewniam Panią, że personel naszego szpitala uczynił wszystko, co możliwe, by ratować życie Pani męża
- odpisała dyrekcja w konkluzji.
A potem pani Jolanta zmobilizowała się jeszcze bardziej, skoro Prokuraturę Okręgową w Rzeszowie zaalarmowała, że być może śmierć jej męża to efekt zaniedbań sędziszowskich lekarzy.
W dalszej części: Trzy lata po śmierci Stanisława klinika w Marsylii poczęła domagać się zwrotu kardiowertera. Tyle że urządzenie, wraz z mikrokomputerem rejestrującym pracę urządzenia, od trzech lat spoczywało w grobie...
Jak skończyła sie ta historia?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień