Żaden z himalaistów i alpinistów nie myśli o śmierci

Czytaj dalej
Fot. FOT. 123RF
Dorota Kowalska

Żaden z himalaistów i alpinistów nie myśli o śmierci

Dorota Kowalska

Dlaczego tak ciągnie ich w góry? Mówią, że człowiek ma potrzebę eksploracji, zdobywania i to dzięki tej potrzebie jako gatunek nie chodzimy już po drzewach. Pragnienie poznawania i przygody, choć może trudno je wytłumaczyć, jest częścią naszego DNA.

Nie żyje Kacper Tekieli, 38-latek, znakomity polski alpinista, mąż wybitnej narciarki Justyny Kowalczyk. Tekieli spadł z lawiną na czterotysięczniku Jungfrau w Alpach Berneńskich w Szwajcarii.

„Niewyobrażalna strata, w Alpach zginął Kacper Tekieli. Wyrazy współczucia bliskim” - napisano na stronie Fundacji Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki.

Kacper Tekieli miał długo nie wracać ze szczytu, to zaniepokoiło jego żonę Justynę Kowalczyk. Postanowiła poprosić o pomoc znanego polskiego narciarza wysokogórskiego Andrzeja Bargiela. Ten miał w nocy ruszyć po Tekielego razem z innym wspinaczem Januszem Gołębiem. Niestety, w czwartek nad ranem natrafili na lawinisko i ciało kolegi, tak przynajmniej donosił „Super Express.”

Kacper Tekieli był czołowym polskim wspinaczem. W Tatrach przeszedł około 300 dróg wspinaczkowych, w 2020 roku zdobył 14 szczytów Wielkiej Korony Tatr w czasie 37,5 godziny. W 2021 roku wraz z Maciejem Ciesielskim i Piotrem Sułowskim dokonał pierwszego zimowego przejścia Expandera - najsłynniejszej tatrzańskiej łańcuchówki, łączącej drogi wspinaczkowe o trudnościach VI-VII - na ścianach Małego Młynarza, Kotła Kazalnicy Mięguszowieckiej, Mnicha i Kościelca.

Od roku 2010 był uczestnikiem programu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015. W ramach tego projektu wziął udział w wyprawach na ośmiotysięczniki Makalu i Broad Peak Middle. Był instruktorem wspinaczki sportowej z tytułem nadanym przez Polski Związek Alpinizmu. W ostatnim czasie realizował bardzo ambitny projekt zdobycia 82 czterotysięczników.

Wyzwanie rozpoczął 6 maja od Piz Bernina (4049 m), potem zdobył kolejno: w jeden dzień Bishorn (4153 m), Weissmies (4017 m) i Lagginhorn (4010 m), a następnie Allalinhorn (4027 m), Strayhorn (4190 m) i Rimpfishhorn (4199 m).

Do Szwajcarii pojechał razem z żoną i półtorarocznym synem Hugonem. Po tragedii Justyna Kowalczyk opublikowała na Instagramie wspólne zdjęcia ze wzruszającym podpisem: „Był moim wszystkim”.

Justyna Kowalczyk i Kacper Tekieli wzięli ślub we wrześniu 2020 roku, rok później na świecie pojawił się ich syn. Oboje kochali góry.

- Góry były zawsze obecne w moim życiu. Oczywiście bardziej hobbystycznie i najczęściej w wakacje. Z czasem jednak stały się bardziej świadomym elementem mojego życia. To się zaczęło nasilać z kolejnymi latami - mówił Kacper Tekieli w ostatnim wywiadzie dla Interii w marcu 2023 roku. Był z wykształcenia filozofem, ale jego życiową pasją stała się wspinaczka.

Dziennikarz zapytał go, czy miał kiedyś poważne problemy w górach.

- Tak naprawdę wszędzie tam, gdzie są skała, lód i śnieg to rzadko takie wyprawy przebiegają bez komplikacji. Ale nigdy nie wpakowałem się w poważne problemy - odpowiedział.

Po informacji o śmierci Tekielego, oprócz komentarzy pełnych współczucia, w sieci pojawiły się także głosy krytyki. Niektórzy nie rozumieją, dlaczego wspinacze decydują się na zimowe, wysokogórskie wyprawy, dlaczego nadmiernie ryzykują. To, w ich ocenie, niesłychanie egoistyczne. Zwłaszcza jeśli mają rodziny, dzieci.

Do tego typu uwag odniosła się Katarzyna Zdanowicz, dziennikarka i autorka książki „Zawsze mówi, że wróci”, zbioru rozmów z żonami himalaistów i wdowami po nich.

- Chciałabym bardzo przestrzec przed komentowaniem śmierci Kacpra Tekielego. To nie jest czas, żeby obrzucać himalaistów hejtem i dyskutować o tym, czy powinni w ogóle mieć rodziny. Powinniśmy być dalecy od oceniania ze względu na tragedię bliskich, ale również dlatego, że tak tragiczne zdarzenia nigdy nie są jednowymiarowe - podkreślała w rozmowie z Wirtualną Polską.

Wspinaczka wysokogórska to niebezpieczny, ekstremalny sport, ale żaden z himalaistów nie myśli o śmierci, nie idzie w góry, aby zginąć.

- Nie myślą o tym też ich rodziny - mówiła Zdanowicz.

Elżbieta Dąsal, jedna z bohaterek książki Katarzyny Zdanowicz, od dzieciństwa uwielbiała góry. W technikum zapisała się na kurs jaskiniowy. Została speleologiem. Zdobywała jaskinie w Tatrach i Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.

W górach poznała swojego przyszłego męża, Mirosława Dąsala (koledzy zwracali się do niego Falco). Dąsal zginął w lawinie podczas wyprawy na Mount Everest.

„Tuż przed wyjazdem mówił mi, że to ostatnia góra, na którą musi wejść. Na początku mu nie wierzyłam, to jasne. Ot, mówi to dla samego mówienia, a zrobi inaczej. On bez gór? Absurdalne, wręcz nieprawdopodobne. A on swoje: „Wrócę i już się nie ruszę. Czas odpocząć. Mam tyle rzeczy do zrobienia”. (…)

Tego dnia spakował się skrupulatnie, zarzucił na plecy wielki plecak, pocałował mnie i wyszedł na pociąg. Kilka minut później do mieszkania wpadł zdyszany syn Mateusz, wtedy dziesięciolatek. Wcześniej skończył lekcje, więc przybiegł do domu. „Tata jeszcze jest?” - wysapał. Popatrzyłam na niego i zdecydowałam, że postaramy się dogonić Falco. Pobiegliśmy na peron. Pociąg jeszcze nie nadjechał, on stał spokojny, wpatrywał się w dal torów. Wtulili się w siebie, więc widzieliśmy się ostatni raz jak w filmie. Jakaś nieprawdopodobna intuicja mnie popchnęła na ten dworzec. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym wtedy podjęła inną decyzję. (…) Tego wieczora usiadłam w fotelu jak zawsze. Mateusz spał, a ja chciałam w spokoju usłyszeć, co u nich. Kibicowałam każdej jego wyprawie. I uwierzy pani, że nigdy nie przeszła mi przez głowę myśl, że może nie wrócić? Jak to możliwe? Falco przyzwyczaił mnie do tego, że zawsze wracał. I nigdy nie opowiadał, że otarł się o śmierć. Oszczędzał mnie. Nie chciał martwić. (…)

Tego dnia jak zawsze zaparzyłam czarną herbatę. Włączyłam telewizję… Szok. Pamiętam tylko jedno zdanie, obraz rozszedł się we mgle. Zginęli. Nie żyją. Rozpadłam się na milion kawałków. Emocje były tak silne, że prawie wszystko z tamtego wieczora wyparłam. Co się ze mną działo, czy płakałam, siedziałam jak sparaliżowana? Może krzyczałam? Nie wiem. (…)” - opowiadała Katarzynie Zdanowicz.

Elżbieta Pawlikowska, żona Macieja Pawlikowskiego, mówiła dziennikarce, że do takiego życia nie można się przyzwyczaić. Jest strach, niepokój, jest obawa. To nie mija, z czasem nawet się nasila. Ona najbardziej lubiła wyprawy, kiedy nie było telefonów komórkowych, Internetu.

„Zabrzmi to dziwnie, może i okrutnie, ale potrafiłam w takiej sytuacji zachować względny spokój. Wiedziałam, że nie będzie go w domu przez trzy miesiące. (…) Nie wiem, skąd brałam siłę na to wszystko. Nigdy nie miałam czasu, żeby za dużo myśleć. Jedno zadanie goniło kolejne. Praca, dom, praca, dom, dzieci, dom, praca… Na mojej głowie był cały dom, mieszały mi się role matki, ojca. Maciek, gdy był w domu, pomagał. Starał się jakoś wynagrodzić ten czas rozłąki, ale z wieloma rzeczami musiałam radzić sobie sama” - wyznała.

Wojciech Kukuczka, syn Jerzego, jest fotografikiem. Skończył wrocławską Akademię Sztuk Pięknych, potem jeszcze dwa lata studiował w ramach programu Erasmus w Holandii, by w końcu wrócić do Katowic.

- Jeśli mam odpowiedzieć na pytanie, czy czuję „ciężar gatunkowy” tego nazwiska, to powiem: nazwisko ojca jest stale obecne w moim życiu, ale nie jest to dla mnie ciężar. Nie odbieram tego negatywnie, to przyjemne i przyjazne. Ktoś przypomni nazwisko ojca i jego dokonania, które ja szanuję i doceniam. Ale to nie jest brzemię dla mnie, tym bardziej ciężar - mówił w jednym z wywiadów syn największego polskiego himalaisty. - Ojciec był uparty i konsekwentny, jeśli jakiś cel obrał to do niego dążył. Nie chciałbym szukać jakichś analogii. Zdecydowanie nie podążam w ślady ojca, idę inną ścieżką - dodał. Kiedy zginał Jerzy Kukuczka, on miał pięć lat. Rzadko widywał ojca.

Bo wspinanie w górach, to rozłąka, to rodzina, która rozumie tę pasje, akceptuje ją nawet, ale wciąż czeka, nasłuchuje. Może stąd pytania o nadmierne ryzyko, o nadmierne narażanie siebie, ale one pojawiają się właściwie po każdej tragedii, do jakiej dochodzi w górach. Podobnie było w 2018 roku, kiedy na Nanga Parbat zginął Tomasz Mackiewicz.

Czapkins, bo tak na niego mówiono, znany był z tego, że łatwo nie odpuszczał. Jedni mówili: „Facet z pasją”, inni: „Wariat”. Do Nanga Parbat podejście robił wielokrotnie, w 2018 roku szczyt próbował zdobyć po raz siódmy i prawdopodobnie na nim stanął. To też było wejście zimowe, niesłychanie trudne, ryzykowne. Dlaczego nie machnął ręką? Nie dał sobie spokoju z tą górą.

W 2013 roku Czapkinsowi zadał takie pytanie Dominik Szczepański, Mackiewicz tak mu odpowiedział: „Trzy poprzednie lata pokazały, że potrafimy. Zawsze jest jakieś minimalne ciśnienie. Ale w granicach zdrowego rozsądku. Popatrz, jak mógłbym już teraz oszaleć. Może bym doszedł na ten szczyt, ale mnie nie porwało. To dobry znak”. I tłumaczył, czemu w ogóle się wspina: „Jest w tym wysiłku coś fajnego, w tym oddaleniu. Jakbym na misję leciał. Łapię dystans do tego, co się tu dzieje. W górach mam poczucie działania, walki. Ale to tylko słowa, przyziemne. Uczucia nie da się wyrazić słowami”.

Kiedyś dziennikarze zapytali Simona Moro, włoskiego wspinacza, alpinistę, himalaistę, czemu wspina się zimą. Bo to często jak balansowanie nad przepaścią. Ogromne ryzyko. „Odpowiem pytaniem i chciałbym, by każdy spróbował na nie odpowiedzieć. Dlaczego kochasz? Nie ma jedynej właściwej odpowiedzi na to pytanie. Często kochamy coś, co inni uważają za niewłaściwe, ale my wciąż to kochamy. Tak samo jest z alpinizmem. Pragnienie poznawania i przygody trudno wytłumaczyć, jest jednak częścią naszego DNA. Jeśli Kolumb nie wierzyłby w możliwość poznania mórz i oceanów, nigdy nie odkryłby Ameryki. Nie możemy oczekiwać, że wszyscy będą siedzieć w domu i robić tylko to, co jest wygodne i racjonalne. Zabilibyśmy człowieka i jego duszę. Uczestniczyłem w 12 wyprawach zimowych, nie tylko na ośmiotysięczniki, i wciąż mam ochotę poznawać. Jeśli moje wyprawy mogłyby kogoś zainspirować do pragnienia poznawania - to znaczy, że nie robię tego na próżno. Ktoś musi poczuć inspirację do zgłębiania medycyny, nauki, technologii, i w ten sposób zmienia świat. Marzenie i sprawianie, że się marzy, daje życie” - tak Moro to widzi. A swoją drogą, pięknie powiedziane.

W bardzo podobnym tonie pisał po tragedii na Nanga Parbat polski alpinista Krzysztof Łoziński. Pewnie irytowały go pytania: A po co się tam pchali? Po co im to było? Po co igrali ze śmiercią?

„Na pewno nasz sport jest niebezpieczny. Niebezpieczny jest także sport samochodowy, skoki narciarskie, wyczynowe żeglarstwo, sport spadochronowy, szybownictwo i wiele innych. Nie kreujmy takiego obrazu, że każdy alpinista musi zginąć. Ja wspinałem się 50 lat, także w najwyższych górach, także w zimie, także solo i jak widać żyję. (…) A dlaczego to robię, dlaczego „się pcham”? Dla tego samego, dlaczego Kolumb odkrywał Amerykę, Amundsen zdobywał biegun, Thor Heyerdahl płynął tratwą przez Pacyfik, Gagarin leciał na orbitę, a Amstrong lądował na Księżycu. A dlaczego Kopernik ogłaszał swoją teorię i narażał się kościołowi? Mógł cicho siedzieć. Dlatego, że człowiek ma potrzebę eksploracji, zdobywania i to dzięki tej potrzebie, jako gatunek nie chodzimy już po drzewach i nie żywimy się robakami. A dlaczego ratujemy tych, „którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie z własnej winy”? Dlatego, że jesteśmy ludźmi. Dlatego, że mamy takie uczucie jak empatia” - tłumaczył.

Polaków wspinanie zimą, wspinanie niebezpieczne, fascynowało od zawsze, w każdym razie mamy w tej dziedzinie piękną kartę. Na dziesięć spośród 14 ośmiotysięczników zimą jako pierwsi wspięli się właśnie Polacy. Pionierem polskiego himalaizmu zimowego był jeszcze w latach osiemdziesiątych Andrzej Zawada, ten sam, który w 1976 roku kierował wyprawą na Nanga Parbat. Szefem programu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015 został Artur Hajzer, to on tak naprawdę reaktywował ten program.

Minęło dziesięć lat od pierwszego zimowego wejścia na Broad Peak. Na szczycie stanęła czwórka polskich alpinistów: Adam Bielecki i Artur Małek, Tomasz Kowalski i nestor polskiego himalaizmu, zakopiańczyk Maciej Berbeka. Sukces przerodził się jednak w dramat, o którym media pisały przez kilka kolejnych tygodni. Himalaiści podczas ataku na szczyt rozdzielili się. Bielecki z Małkiem szczęśliwie zeszli w dół, ale Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zostali, nie zdążyli zejść ze szczytu do bazy przed zapadnięciem zmierzchu. Obaj zginęli na Broad Peak.

Tych, którym się udało, czyli Bieleckiego i Małka, oskarżano o brak empatii, padały stwierdzenia o zerwaniu „partnerstwa liny”. Nie pomógł raport Polskiego Związku Alpinizmu, w którym zarzucono Bieleckiemu rozbicie integralności zespołu i źle oceniono opuszczenie nazajutrz po ataku obozu IV.

Ale tak Bieleckiego, jak i Małka bronił m.in. Krzysztof Wielicki czy Aleksander Lwow, redaktor branżowego pisma „Góry i alpinizm”. Wspomniany już wcześniej Denis Urubko bez chwili wahania stwierdził publicznie, że poszedłby w góry z Bieleckim. I poszedł.

Wyprawa na Broak Peak postawiła jednak pod znakiem zapytania przyszłość programu Polskiego Himalaizmu Zimowego. Artur Hajzer, zaraz po tym jak doszło do tragedii, mówił tak o Broad Peak: „To jest polska góra od bardzo dawna, nie tylko za sprawą tych wypraw zimowych. Pierwsza kobieta, która weszła na tę górę, była Polką. Pierwsze wejście w historii na ośmiotysięcznik w ciągu jednego dnia było właśnie na Broad Peak i tego wejścia w 16 godzin dokonał Krzysztof Wielicki. Mamy tam piękną, polską drogę, trawers wszystkich wierzchołków Broad Peak, w pięknym alpejskim stylu, wykonany przez Jurka Kukuczkę i Wojtka Kurtykę. Pierwsza polska wyprawa na ośmiotysięcznik to była w 1975 roku wrocławska wyprawa właśnie na Broad Peak. Polacy dokonali wtedy pierwszego wejścia w historii na środkowy wierzchołek Broad Peak. W czasie zejścia zginęło niestety trzech naszych kolegów. Leżą gdzieś w lodach tej przełęczy, gdzie pozostał też Tomek Kowalski... Mamy mnóstwo wspólnego z Broad Peak i niewątpliwie możemy nazwać go polską górą”.

Kolejny rok przyniósł więcej ofiar. Podczas trwającej od czerwca 2013 wyprawy na Gaszerbrum I nie kto inny, a Artur Hajzer, wycofując się z obozu III do II, odpadł od jednej ze ścian Kuluaru Japońskiego i spadł około 500 metrów w dół. Towarzyszący himalaiście Marcin Kaczkan widział spadającego Hajzera, odnalazł i zidentyfikował jego ciało.

Pech? Fatum? Na pewno tragiczny zbieg okoliczności. Ale historia polskiego himalaizmu, czy ktoś tego chce, czy nie, musi toczyć się dalej.

Tylko po co ryzykować i wspinać się na ośmiotysięczniki zimą? - zapytają niektórzy.

Janusz Onyszkiewicz, polityk, himalaista, tłumaczył to kiedyś w mediach tak: „Zapytano himalaistę George’a Mallory’ego: Dlaczego wchodzisz na Mount Everest? Bo jest, odpowiedział. To wyzwanie surowe i trudne. Jak go nie podjąć? Dlaczego ludzie budują wysokie budynki i wieże? Pcha ich ta sama siła. Wyczynowe wspinanie bywa niebezpieczne i dlatego jest to sport tak elitarny. Ale himalaiści nie są samobójcami, zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa i ze swoich umiejętności. Trzeba po prostu mierzyć siły na zamiary. Przestałem się wspinać wyczynowo, kiedy zaangażowałem się w opozycję, w Solidarność, ale to nigdy ze mnie nie wyszło. Wybieram łatwiejsze trasy, ale wciąż mnie ciągnie. Bo wspinanie jest też jak narkotyk”.

Pewnie tak. Wciąga. I trudno wyjść z tego nałogu. Mackiewicz przez lat spełniał swoje marzenie o Nanga Parbat. I pewnie, gdyby go zapytać: „Dlaczego”, odpowiedziałby, jak to on: „A dlaczego nie?” Dla Kacpra Tekielego góry, jak sam powiedział, były świadomym elementem życia.

Nie wszyscy to rozumieją. Dla niektórych wspinanie jest zachcianką, egoizmem właśnie.

Piotr Pustelnik, znany polski himalaista, powiedział kiedyś, że ludzi można podzielić na dwa rodzaje: na tych, którym tej pasji nie trzeba tłumaczyć i na tych, którym się jej nigdy nie wytłumaczy.

Dorota Kowalska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.