Zadał dziewięć ciosów nożem. Nie pamięta jak
To był człowiek, którego traktowałem jak przyjaciela. Nie chciałem go zabić. To on chciał zabić mnie. Ja się broniłem - mówił w sądzie Waldemar B.
Z aktu oskarżenia: działając z bezpośrednim zamiarem pozbawienia życia (...), dziewięć razy ugodził nożem w twarz w pozycji stojącej, a gdy pokrzywdzony upadł na podłogę, co najmniej dwa razy z bardzo dużą siłą uderzył go krawędzią siedziska taboretu drewnianego w twarz (...), co doprowadziło do niewydolności krążenia w przebiegu wstrząsu hipowolemicznego, spowodowanego wykrwawieniam z dziewięciu ran kłuto-ciętych twarzy oraz stłuczenia twarzoczaszki, skutkując gwałtowaną i nagłą śmiercią (...). Charakter obrażeń i mechanizm ich powstania wskazuje, że działał ze szczególnym okrucieństwem (...).
Oskarżony: Waldemar B. 60 lat. Dr nauk medycznych z Rzeszowa. Przed aresztowaniem wykładowca akademicki, zaangażowany w naukowe projekty, wcześniej na eksponowanych stanowiskach w ważnych wojewódzkich instytucjach. Ojciec trzech dorosłych synów. Stan nietrzeźwości po zdarzeniu: co najmniej 1,1 promila.
Ofiara: Piotr K. 63 lata. Mieszkaniec Rymanowa-Zdroju. W środowisku znany jako działacz lokalnego klubu sportowego, strażak OSP. Ojciec pięciu dorosłych synów. Stan nietrzeźwości (badanie pośmiertne krwi) - niecałe 3 promile.
Los zetknął ich siedem lat temu, kiedy Waldemar B. postanowił kupić działkę rekreacyjną w uzdrowisku z zamiarem postawienia domku letniskowego. Nieruchomość sprzedał mu Piotr K.
Najpierw sąsiedzi, potem przyjaciele
- Pierwsze nasze rozmowy dotyczyły planów pana Waldka - wspomina początki znajomości 30-letni Janusz, syn Piotra K.
- Opowiadał, co chce zrobić, pytał, czy pomożemy mu przy zagospodarowaniu działki i budowie, obiecaliśmy, że będziemy doglądać nieruchomości, wykosimy trawę.
Synowie: Janusz i starszy 37-letni Łukasz zeznają zgodnie w sądzie: między ojcem a Waldemarem B. nie było konfliktów. Ich relacje były dobre. Nie było także żadnych nieporozumień na tle finansowym. Jeśli prosił o pomoc w różnych pracach na działce, to zawsze sumiennie się z nich rozliczał.
- Cieszyłem się, że mam takiego fajnego sąsiada. Konkretny facet. Był dla mnie dobrym człowiekiem. Miałem u niego zawsze otwarte drzwi - mówi Janusz K. I dodaje, że obaj z ojcem nie odmawiali, gdy na działce trzeba było coś zrobić: przygotować opał, pomalować płot czy wyciąć drzewa. - Zawsze byłem do usług, ale też dostawałem taką zapłatę, jak trzeba.
Łukasz, starszy z braci, który mieszkał tuż obok posiadłości rzeszowianina, przyznaje, że nie był on specjalnie towarzyskim człowiekiem. - Raczej samotnikiem. Bliższe relacje utrzymywał tylko z tatą - mówi.
Podobną opinię wyraża dalszy krewny rodziny. - Według mnie B. był mało kontaktowy. Ja się mu ukłoniłem parę razy, jak się spotkaliśmy na drodze. W końcu sąsiadami jesteśmy. Ale on tak jakoś odburknął.
Rodzina K. zżyła się z nowym sąsiadem. Między sobą nazywali go „rzeszowiakiem”. Waldemar B. prawie co weekend przyjeżdżał na działkę. W lecie gościła jego rodzina - synowie, żona. Ale częściej bywał sam.
- Raz nawet spędził w domku cały tydzień. Pod koniec 2015 roku długo się nie pojawiał, ze trzy miesiące. Martwiliśmy się o niego. Zastanawialiśmy się, co się stało - opowiada Janusz K.
9 stycznia 2016 roku
Wspomina syn Łukasz: Tego dnia mieliśmy z tatą szczypać i znosić drewno. Ale ojciec powiedział, że musi jeszcze pójść do wujka Franka, cieśli, poradzić się , jak przebudować poddasze. - Wtedy ostatni raz go widziałem - zeznaje w sądzie 30-latek.
Pobyt Piotra K. u krewnego przedłuża się do popołudnia. Jedzą obiad, dyskutują, gospodarz stawia flaszkę.
Łukasz K. do wieczora czeka na ojca: umawiali się na wspólne oglądanie meczu. Siedzi w kuchni z młodszą córką. Nie kładzie się, starszą ma przywieźć z „osiemnastki”. Przed godziną 22 słyszą trzy dziwne, głuche odgłosy. Sprawdza piwnicę, wychodzi na zewnątrz. Nic nie zauważa. Okna w kuchni wychodzą na domek B., ale zasłania go gęsty szpaler drzew. Córka wraca z imprezy po północy. Idą spać, budzi go telefon od mamy: „Na posesji B. stoi karetka i radiowóz, a tato jeszcze nie wrócił, może tam jest”.
Janusza matka budzi stukaniem do okna. „Leć, zobacz, bo coś się u rzeszowiaka stało”. 30-latek zbiega z górki. Widzi wychodzących z domku mundurowych, słyszy soczyste przekleństwo jednego z nich. Bracia spotykają się na drodze, biegną w kierunku domku B. - Przez otwarte drzwi zobaczyłem leżącego tatę. Głowy nie widziałem, tylko klatkę piersiową - relacjonuje Łukasz K.
Odciągają ich funkcjonariusze. - Pytałem, co się stało. Policjant złapał mnie za kark i rozpłakał się. Zorientowałem się, że tato nie żyje - mówi Łukasz K.
B. stoi oparty o barierkę tarasu. Spokojny, z dłońmi założonymi na brzuchu, milczy. Młodszy z braci spostrzega krew na jego ręce. Puszczają mu nerwy: „Zabiłeś go” - krzyczy.
13 miesięcy później
Sąd Okręgowy w Krośnie, pierwsza rozprawa Waldemara B. Policjanci przywożą go z tymczasowego aresztu, wprowadzają na salę skutego, z kajdankami na rękach i nogach. Ale oskarżeni o brutalne zabójstwo rzadko wyglądają tak, jak Waldemar B. Starannie ogolony, w koszuli w jasne prążki, pod krawatem. Tylko luźna marynarka świadczy o tym, że ostatni rok spędził w odosobnieniu. Stracił na wadze 25 kilogramów.
- Treść aktu oskarżenia zrozumiałem, ale absolutnie się z nim nie zgadzam. Nie przyznaję się do winy - mówi. Odmawia składania wyjaśnień, zgadza się odpowiadać tylko na pytania sądu i swoich obrońców.
Chciał mnie zabić i nic więcej go nie obchodziło
W trakcie prokuratorskiego śledztwa Waldemar B. opisał swoje relacje z Piotrem K. jako dobre. - Odwiedzał mnie, pomagał. Przez pierwszy rok było trochę oficjalnie, ale potem się zaprzyjaźniliśmy. Zaproponował przejście na ty, oczywiście, zgodziłem się. Alkohol? - Rzadko, bo ja od kilku lat prawie nie piję. Czasem, gdy Piotr K. przechodził obok mojego płotu i mnie zagadnął, zapraszałem go na grilla i piwo.
Na początku 2016 roku Waldemar B. przyjeżdża do Rymanowa-Zdroju po dłuższej nieobecności. Ma zajęcie: trzeba uruchomić instalację, w rurach zamarzła woda. Sąsiad przychodzi do niego ok. godz. 18. Przynosi dwa piwa.
B. rozmraża lodówkę. Wyciąga wszystkie zapasy. Dwa piwa, napoczętą butelkę wódki, kilka butelek wina, pigwową nalewkę. Fakt, że alkohol stał na widoku był zdaniem oskarżonego powodem, że wypili go więcej, niż mieli w zwyczaju. Piwo, nalewkę, wódkę. - A potem Piotr poprosił jeszcze o otwarcie wina, które chciał spróbować - opowiada B. Zaznacza, że on pił mniej, bo był zajęty sprawdzaniem instalacji wodnej.
Kominek grzeje mocno, oni siedzą przy stole, rozmawiają o pracach ziemnych, które gospodarz chce wykonać na działce.
- Nagle Piotr zaczął krzyczeć: „ja cię k...a zabiję”. Wstał z krzesła tak gwałtownie, że spadły mu okulary. Chwycił mnie dwoma rękami za szyję i zaczął dusić. Miał bardzo dziwne spojrzenie. Nigdy go takim nie widziałem. Zachowywał się, jakby nic go nie obchodziło. Krzyknąłem do niego: „Piotrek, opanuj się, co ty k...a robisz”, on nie reagował. Oderwałem jego ręce od mojej szyi, odepchnąłem go - to wersja oskarżonego.
B. mówi, że to wtedy sięgnął do suszarki do naczyń i chwycił kuchenny noż. Wstał i skierował długie spiczaste ostrze w stronę znajomego. - Postraszyłem, żeby się uspokoił, bo jak chce mnie zabić, to będę się bronił. On wciąż miał nieprzytomny wzrok, pochylił się do mnie i chyba poczuł ukłucie w klatkę piersiową, bo się cofnął i usiadł. Jednak znowu wstał i znowu chciał mnie dusić. Ponownie poczuł ukłucie i wtedy zaczął rozglądać się po wnętrzu - relacjonuje.
W kącie stoi metalowy rozłupywacz do drewna. - Piotr wziął go, zamachnął się na mnie, zasłaniałem się rękami - zeznaje B. Z relacji oskarżonego wynika, że wyrwał znajomemu narzędzie, uderzył go w tułów, zwarli się, aż rozłupywacz wypadł im z rąk.
- Piotr znowu rzucił się na mnie. Cofnąłem się i złapałem drewniany taboret. Chwyciłem obiema rękami za nogę i uderzyłem w głowę Piotra - zeznaje Waldemar B.
Jak mówi, chciał go ogłuszyć, by móc wziąć telefon i wezwać pomoc.
- Bałem się go, miał wytrzeszczone oczy, zapuchniętą twarz, nie mówił, ale charczał. Wszystko toczyło się błyskawicznie, moja reakcja była odruchowa - przekonuje oskarżony.
Ciosów nożem nie pamięta. Twierdzi, że gdy zadawał drugie uderzenie taboretem, poczuł tzw. aurę, która poprzedza nadejście ataku padaczki.
- Nie wiem, co dalej się ze mną działo, straciłem świadomość. Gdy oprzytomniałem, zobaczyłem, że leżę na podłodze w plamie krwi. Ciało Piotra było już zimne, pulsu nie wyczułem. Wiedziałem, że reanimacja nie ma już sensu. Zadzwoniłem na pogotowie i policję.
Zbrodnia bez motywu
Bliscy Piotra K. mówią, że nie był porywczy. Przykładny ojciec, cierpliwy opiekun dla wnuków. Życzliwy, skory do pomocy.
- Wcześniej zdarzało się, że wypił na imprezie. Ale przez ostatnie lata nie widziałem, żeby chodził nietrzeźwy - mówi jego dalszy krewny.
Alkohol - jak przekonują krewni Piotra K. - nie wywoływał u niego agresji. - Raczej wesołość. Śpiewał, bawił towarzystwo - zeznaje kuzyn Józef K.
Dlaczego spotkanie dobrych znajomych miało tragiczny finał? Co sprowokowało konflikt?
- Nie było między nami nieporozumień, nie wiem dlaczego mnie zaatakował - mówi Waldemar B.
Rodzina nie wierzy, że Piotr K. zachował się agresywnie. - Tato nie był wykształcony. Ale w rozmowie był wyważony, nie było łatwo wyprowadzić go z równowagi - twierdzi syn Łukasz.