- Nie znam drugiego takiego obrazu, który miałby podobną historię - mówi o „Bitwie pod Grunwaldem” pisarka Joanna Jodełka. Właśnie ukazała się jej powieść sensacyjna oparta na faktach.
Jan Matejko naprawdę miał taką straszną żonę?
Trzeba uważać z marzeniami. Jan Matejko nieprawdopodobnie zakochał się w młodej dziewczynie. Może powinien trochę bardziej przejąć się znakami, i nie być tak wytrwałym w zabieganiu o jej uczucie. Podczas pierwszych oświadczyn Teodora z taką furią rzuciła pierścionkiem, że rodzina szukała go potem trzy dni. Miała w Krakowie opinię sekutnicy i zazdrośnicy, gdy jednak pojechała do sanatorium, nie chciała wracać do domu i dzieci, mimo błagań i ponagleń męża. Sprawa nie jest jednak taka prosta. Teodora chorowała na cukrzycę. W tamtych czasach nie potrafiono jej leczyć. Tusza i napady gniewu mogły więc być spowodowane chorobą. Ostatecznie leczono ją morfiną i trafiła do zakładu dla obłąkanych przy ul. Wesołej w Krakowie. Możliwe również, że była to sprawka sekretarza Matejki - Mariana Gorzkowskiego, postaci tyleż karykaturalnej, co diabolicznej. To wszystko wystarczyłoby już na osobną opowieść.
I mimo że Matejko namalował coś niesłychanie ważnego, co przez dziesięciolecia podnosiło Polaków na duchu, jego los nie był usłany różami.
Dorobił się na swojej pracy, jego obrazy były nagradzane i wystawiane w całej Europie. Wśród jego klientów był cesarz Austrii. Ale też nie ma takich pieniędzy, których żona nie mogłaby wydać. Przede wszystkim jednak nie dbał o siebie. Malował gigantyczne płótna, wymagające dużo pracy. Sam był drobnym, wątłym mężczyzną z potężną wadą wzroku, nękającymi go wrzodami i bólami stawów. W wieku piećdziesięciu lat wyglądał jak starzec.
Jak pani wpadła na trop wojennych losów jego „Bit wy pod Grunwaldem”?
Ta powieść dojrzewała we mnie pięć lat, a pisałam ją dwa lata. Obraz Matejki był mi znany, oczywiście jak każdemu. Ale kiedy zobaczyłam jego wersje 3D, którą zamówiło Muzeum Narodowe, a wykonało Platige Image i Tomasz Bagiński, polecam, do zobaczenia w internecie - zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Zaczęłam też czytać o samym obrazie i jego losach podczas okupacji. Pomyślałam, że to nieprawdopodobna, filmowa historia.
A w jakim stopniu ta cała historia, którą pani opisała, jest prawdziwa?
W ogromnym! To powieść oparta na faktach. I jak to jest w powieściach historycznych występują również fikcyjni bohaterowie. Ale to, jakim cudem ocalał ten obraz i jak wielu zależało na tym, aby go zniszczyć, jest prawdą. Prawdą jest również to, że obraz wywieziono w bardzo trudnych warunkach z bombardowanej Warszawy, zawieziono do Lublina, a tam go ukrywano przed Niemcami. Niemcy włożyli wiele wysiłku, aby go odnaleźć. Oferowali pieniądze i paszport, i wizę do jakiegokolwiek kraju. Kuszące, ale nikt się nie połasił.
Los obrazu rzeczywiście spoczął w rękach drobnego oszusta Dziurawca?
Dziurawiec jest postacią fikcyjną. Był potrzebny tej powieści, bez niego pourywałyby się niektóre wątki. Takie historie opowiada się najlepiej z perspektywy osób, które obserwują to, co się dzieje wokół. Są zamieszane w sytuację, której się nie spodziewają i potrafią ją skomentować, opowiedzieć o innych, a przede wszystkim sami nie są kryształowi.
A Gerhard von Lossow istniał naprawdę?
Chyba nie. Też jest fikcyjny. W jego postaci kumulują się powody, dla których poszukiwano „Bitwę pod Grunwaldem” i dlaczego była tak ważna dla Niemców. Poza tym austriacki arystokrata jest dobrą przeciwwagą dla takiego bandziora, którym jest Dziurawiec.
Z niezwykłą pieczołowitością odmalowuje pani portret przedwojennych miast Polski i sylwetki ich mieszkańców: Warszawa, Lublin, Połczyna Zdrój, Kraków, ale też sięga pani za granicę - do Berlina czy Wiednia. Co najtrudniej było uchwycić?
Najtrudniej było znaleźć sposób na opowiedzenie tej historii. Jaki kostium nałożyć na tę opowieść, aby była czytelna, ciekawa, sensacyjna, a przede wszystkim nie nudna. Przełom nastąpił za sprawą koleżanki, też pisarki, która powiedziała mi, że powinnam opowiedzieć tę historię, nieco okrytą już przecież patyną, w najbardziej prosty, nowoczesny sposób. A sportretowanie przedwojennych miast nie jest już dziś takie trudne. Każde z nich znam osobiście, a zdjęcia i gazety pomagają przenieść się w czasie.
W gruncie rzeczy każdy z pani bohaterów okazuje się być wielkim marzycielem, nawet Gerhard von Lossow początkowo wzbudza sympatię, pogrążony w nazistowskiej ideologii, ale kochający sztukę, wierzący w ideały, których weryfikowanie nie przyszłoby mu nawet do głowy. Dlaczego tak bardzo zależało mu na zniszczeniu jednego z największych dóbr narodowych Polski, którym do dziś jest „Bitwa”?
Chciał zaistnieć w ówczesnej rzeczywistości. Pochodził ze zubożałej, austriackiej arystokracji, miał ambicje, które go pchały do kariery. Jako nazista był austriackim patriotą. Jako ofices SS poznał najważniejsze osoby w państwie niemieckim, to mu imponowało, chciał sięgnąć po więcej. Przełomem w jego życiu było aresztowanie niesłychanie ważnego arystokraty Rothschilda w Wiedniu, po którym nie miał już skrupułów w zawłaszczaniu dla Niemiec tego, co wydawało mu się konieczne, by Rzesza stawała się jeszcze większa i wspanialsza. Takim trofeum był też obraz Matejki.
Za to płótno wyznaczono nagrodę jak za złapanie przestępcy, tylko po to, aby je spalić. Bardzo musiała Niemcow uwierać ta porażka sprzed pięciu stuleci.
Nie znam drugiego takiego obrazu, który miałby podobną historię. Sztukę grabiono, by się wzbogacić, tego obrazu szukano, by go zniszczyć. Niemcy zawsze mieli w swojej doktrynie ogromną chęć parcia na Wschód, co już wcześniej uczynili Krzyżacy. Słowa Himmlera, które pojawiają się w powieści, że „ta bitwa pod Grunwaldem zamknęła nam na #pięćset lat drogę na Wschód”, są prawdziwe. Hitler też powiedział, że „Krzyżacy wnieśli cywilizację na Wschód i robili to twardą ręką, więc naziści powinni teraz tak samo postępować, kontynuować to dzieło, aby nie było tak, że znów powstrzymają ich barbarzyńcy”, bo za takich mieli narody po swojej wschodniej granicy. Ten mit był bardzo żywy wśród Niemców, którzy uczestniczyli w II wojnie światowej. Obraz Matejki stał się w ich odczuciu symbolem porażki wyższych ideałów.
Czy pisząc tę powieść myślała pani o tym, jakie może wywołać polityczne konsekwencje?
Nie ma ona nic wspólnego z polityką, tak jak ja. Mam nadzieję, że przetrwa kilka rządów. To zwyczajnie powieść sensacyjna, oparta na ciekawej historii, a nie podręcznik czy publicystyka, która mogłaby stać się batem na dawnych najeźdźców. Mamy po prostu bardzo interesujące wydarzenia z przeszłości, na kanwie których można śmiało budować fabuły i scenariusze. Amerykanie zrobiliby z takiej perełki ze trzy filmy.
Już słyszę te głosy oburzenia, jak wiele dóbr kultury straciła Polska podczas II wojny światowej. Wykonała pani benedyktyńską pracę przy pisaniu nowej powieści. Nie obawia się pani, że ten ogrom wiedzy archiwalnej, którą dzięki pani otrzyma teraz czytelnik, sprawi, że znów ożyją resentymenty polsko-niemieckie? Albo podziały polsko-polskie na tych, którzy mówią: tak było, warto wiedzieć i nie popełniać błędów i tych, którzy domagają się zadośćuczynienia?
Takie resentymenty będą się pojawiać w całej Europie, bo ostatnią wielką wojnę wywołali Niemcy. Straty podczas II wojny światowej były bardzo duże, ale niewielkie w stosunku do tego, co się stało z dobrami kultury później. Po wojnie ocalało wiele zabytków, dzieł sztuki i dworów z pełnym wyposażeniem, ale nie przetrwały najazdu ze Wschodu. Grabież, która dokonała się ze strony rosyjskiej, była nieporównywalnie większa. A dewastacje obiektów z czasu komunizmu są niepoliczalne. I jeśli ktoś chce rozliczeń, to ani moja powieść, ani ja jako autorka nie przydamy mu się do tego celu.