Z wizytą w Domu Miłosierdzia w Koszalinie. Jutro nikt nie może być sam
Czy chrześcijańskie miłosierdzie ma konkretny adres? Czasem tak. Aleja Monte Cassino 7, Koszalin. Od pięciu lat każdy, kto szuka pomocy tutaj ją znajdzie. Wystarczy otworzyć drzwi i wejść.
Sprawa nie jest prosta: do końca stycznia muszą zgromadzić grubo ponad 200 tysięcy złotych - tyle kosztuje zamontowanie nowoczesnej instalacji przeciwpożarowej. Straż pożarna ciśnie coraz mocniej, a teraz, tuż przed świętami, nie mają ani grosza. Miesięczny koszt utrzymania całego domu to 40 tysięcy złotych.
Często na początku miesiąca nie wiedzą, jak taką kwotę uzbierają. Ale wiedzą, że uzbierają i tak się dzieje. Tak będzie i tym razem z tą instalacją. Czasu jest dużo. Wątpliwości? Nie ma.
- Pewnie bym się martwił, gdyby to wszystko było tylko dziełem człowieka. Ale to jest dzieło Boga, on sobie wymyślił, aby taki dom powstał i wie, co robić dalej - mówi ksiądz Radosław Siwiński, prezes stowarzyszenia zarządzajacego koszalińskim Domem Miłosierdzia Bożego.
- Dziesiątki razy byliśmy w takiej sytuacji i nigdy nie czułem niepokoju. Zawsze z ciekawością oczekiwałem na to, jak Bóg to rozwiąże i teraz też zdarzy się coś, co pomoże nam te pieniądze uzbierać. Zakład, że tak będzie? - uśmiecha się duchowny.
Jerzy, 74 lata. - To był czas na decyzję: albo dalej żyję, albo umieram
Mieszka tu już trzy lata. Początkowo dobrzy ludzie przywozili go na weekend. W końcu zamieszkał na stałe. Tutaj jest wśród ludzi i jego chore nogi nie są już taką przeszkodą. Tam - gdzie mieszkał wcześniej - był to poważny problem. Niewielka wioska pod Kołobrzegiem liczyła ledwie kilka domów porozrzucanych daleko od siebie.
Gdy żyła żona, jakoś dawali radę. W 1999 roku zmarła i z roku na rok było coraz gorzej. Został sam, czasem nie widział żadnego człowieka przez tydzień. Co jakiś czas tylko ktoś z opieki przywiózł mu zakupy na kilka dni. Wtedy zrozumiał, że czas na decyzję: albo pora umierać, albo zacząć żyć. Wtedy ktoś mu powiedział, że jest takie miejsce w Koszalinie, gdzie może znależć pomoc. Przyjechał raz, drugi.
Wreszcie zdobył się na odwagę i spytał księdza Radka: czy może tutaj zostać na stałe?
- Ech, ksiądz to złoty człowiek. Gdyby nie on, to nie wiem...... - mówi wzruszony.
Mieszka w niewielkim pokoju: meble, lodówka, telewizor. Co chwilę drzwi się otwierają i ktoś pyta szybko.
- Jak tam dziadku? Dobrze się czujesz? Pomóc w czymś?
To nie jest placówka, ani żaden ośrodek - to nasz dom
Ksiądz Radek nie lubi jak ktoś mówi „ośrodek”, czy „placówka”.
- To jest dom i tak to miejsce wszyscy tutaj traktujemy - podkreśla. Koszaliński Dom Miłosierdzia Bożego działa w Koszalinie od pięciu lat i jest to miejsce, w którym na potrzebujących czeka dach nad głową, pomoc lekarska, prawna, psychologiczna oraz ciepły posiłek; pod opieką stowarzyszenia są osoby chore, ubogie, walczące z uzależnieniem.
Dom powstał w charakterystycznym, przedwojennym budynku, który wcześniej nieuchronnie popadał w ruinę. W końcu kupiło go stowarzyszenie, któremu przewodzi ksiądz Siwiński i przez kilka lat remontowało. Dla wielu sam fakt, że ten remont się powiódł, to prawdziwy cud.
- Najczęściej tak to nazywają ci, co widzieli ten budynek, gdy zaczęliśmy tutaj naszą pracę i oglądają go teraz. Ale ja na to patrzę, jak na realizację planu, jaki do wykonania powierzył nam Bóg. On wiedział, jak to wszystko zrobić, a my wykonaliśmy tylko jego wolę - podkreśla ksiądz Radek.
Gdy jest się w środku tego wielkiego gmachu trudno uwierzyć, że jego remont był możliwy głównie dzięki temu, co ofiarowali ludzie. I to z całej Polski.
- Objechałem cały kraj z rekolekcjami i wszędzie mówiłem, że w Koszalinie powstaje takie wyjątkowe dzieło. I można powiedzieć, że to cała Polska go budowała, bo odzew był bardzo duży i jest nadal. Czasem ktoś przyśle 10 złotych, a czasem jest kilkadziesiąt tysięcy.
- Za każdą kwotę jesteśmy niezmiernie wdzięczni. Początkowo skromnie wspierał nas Koszalin, ale szybko to się zmieniło. Teraz koszalinianie pomagają nam bardzo. Miejscowe firmy potrafią zafundować nam okna albo cały komplet mebli, inni koszalinianie poświęcali swój czas i pomagali w remoncie, jeszcze inni ofiarowali pieniądze, ubrania, sprzęt domowy - wylicza duchowny.
Dom Miłosierdzia Bożego działa na pełnych obrotach. Remont się już zakończył i będąc wewnątrz można się pogubić chodząc po długich korytarzach i próbując ogarnąć jego wielką różnorodność. Oprócz kilkudziesięciu pokoi, jest tu kaplica na 200 osób, stołówka z trzystoma miejscami (posiłki dla wszystkich chętnych są tu wydawane codziennie), sale przeznaczone na bardziej intymne rozmowy, jak i te przeznaczone na spotkania w większym gronie, gabinety, gdzie każdy, kto chce, może za darmo skorzytać z porad prawnych i lekarskich. pralnia, kuchnia, a nawet siłownia.
Maciek, lat 27. - Ktoś we mnie uwierzył, a ja wiem, że go nie zawiodę
Gdy spał na klatce schodowej, nic nie czuł. Gdy się obudził, zamknął oczy i długo nie otwierał, bo bał się, że tak będzie wyglądać jego całe życie. Bez dachu na głową, wśród bezdomnych, pijany niemal bez przerwy. Tego dnia zrozumiał, że coś musi zmienić. Prosto z ulicy poszedł do Domu Miłosierdzia Bożego.
I jest tu od pół roku. Początki były trudne, bo jako uzależniony od alkoholu, musiał przestać pić, a także nauczyć się regularnej, codziennej pracy, pomagania innym. Wcześniej, zanim tu zamieszkał, przez trzy dni był tu na próbie: musiał pokazać, że mu zależy na zmianie, że stać go na pracę dla innych i nad sobą. Próbę zaliczył, ksiądz Radek mu zaufał.
- I to zaufanie było dla mnie najważniejsze. Ktoś we mnie uwierzył, a ja wiem, że go nie zawiodę - mówi Maciek. Pochodzi z Białogardu, być może, że wróci do domu, ale jeszcze nie teraz, to nie ten moment. Ma średnie wykształcenie, chce kontynuować naukę.
- Spotkałem tutaj Boga, choć nie dla niego tu przyszedłem. Teraz uczę się go od nowa.
Pilnujemy, aby pobyt tutaj nie przeciągnął się ponad miarę
To miało być takie miejsce, że każdy będzie mógł tu wejść z ulicy i znaleźć pomoc. Takiej, jakiej potrzebuje i na taki czas, który jest potrzebny.
- Każdy przypadek rozpatrujemy indywidualnie. Ktoś potrzebuje tylko rozmowy, ktoś inny będzie u nas przez rok, bo potrzebuje czasu, aby odnaleźć samego siebie, właściwą dla siebie drogę. W kilku przypadkach, w drodze wyjątku, pozwoliliśmy na to, aby ten pobyt był bezterminowy. Takie decyzje są rzadkie, bo z reguły pilnujemy, aby pobyt tutaj nie przeciągnął się ponad miarę.
Mamy pomagać w powrocie do życia, w drodze do Boga, nie zaś to życie zastępować - mówi ksiądz Siwiński. Aktualnie w domu mieszka 60 osób, które znalazły tutaj pomoc i wsparcie. Większość pracuje na rzecz domu, podobnie jak kilkudziesięciu wolontariuszy, którzy na co dzień pomagają księdzu Radosławowi w jego dziele (część z nich mieszka na miejscu, inni wpadają na kilka godzin).
Ksiądz Radek nie kryje, że najtrudniejsze jest opuszczenie domu. To zawsze związane jest z ryzykiem i czasem człowiek przegrywa z samym sobą. Ci co z domu wychodzą, najbardziej boją się samotności i dlatego w domu starają się o to, aby jego mury opuszczało w kilka osób, które na zewnątrz - przynajmniej przez jakiś czas - razem się trzymają, wspólnie wynajmują mieszkanie.
- Nic mnie tak nie boli i nic nie jest dla mnie większą porażką niż sytuacja, gdy ktoś po pobycie wraca do nałogów, upada w taki, czy inny sposób, gubi się w życiu. Na szczęście znacznie więcej mamy sygnałów, że jest inaczej. Że nasi dają radę.
Małgorzata, lat 25. - Tutaj się nie udaje, każdy jest prawdziwy
Nie szukała tutaj ratunku, nie była na zakręcie, nie dręczą jej nałogi. Pochodzi z Białego Boru, roku temu skończyła biologię na Uniwersytecie Gdańskim. I wtedy pojawiła się pustka i pytanie: co dalej? Jak pokierować swoim życiem? Czuła, że potrzebuje chwili wytchnienia, refleksji, czasu, aby poszukać odpowiedzi i odnależć właściwą drogę.
- I jestem tu już od roku. Pracuję, pomagam, z racji wykształcenia zajmuję się naszym ogrodem. Wyciszyłam się, a najważniejsze, że uwierzyłam w siebie i spotkałam Boga. Najbardziej podoba mi się to, że tutaj się nie udaje, że każdy jest prawdziwy. W normalnym życiu zakładamy różne maski, tutaj tego nie da rady zrobić. Tutaj jesteś sobą: ze swoimi lękami, słabościami, ale też ze swoją siłą i nadzieją, szukaniem Boga. Wiem, że gdy stąd wyjdę, będę silniejsza i nie będę już sama. Jezus będzie ze mną - mówi Małgorzata.
Niech w tym dniu nie będzie w Koszalinie nikogo, kto czuć się będzie samotny Przez ostatnie dni w całym domu trwały gorączkowe przygotowania do Bożego Narodzenia. Sprzątanie, mycie, porządkowanie wszystkiego, co tylko uporządkować można, w tym także - jeżeli nie przede wszystkim - samych siebie. Na korytarzach zaświeciło kilkadziesiąt choinek: dar od jednego z nadleśnictw. Wszystko ma być gotowe na jutrzejszy dzień, bo to będzie dzień szczególny.
O godz. 16 zacznie się msza święta, a po niej wigilijna kolacja, na którą zaproszeni są wszyscy, którzy będą chcieli przyjść. Każdy znajdzie miejsce przy stole, dla nikogo go nie zabraknie.
- Nasza kuchnia pracuje pełną parą, szykujemy wigilijne potrawy. Zależy mi na tym, aby w tym dniu nie było w Koszalinie osoby, która będzie się czuć samotna. My i Jezus na was czekamy - mówi ks. Radosław Siwiński.