Z szydełkiem na słońce - przędzie szczęścia nić

Czytaj dalej
Fot. Mariusz Kapała
Agnieszka Drzewiecka

Z szydełkiem na słońce - przędzie szczęścia nić

Agnieszka Drzewiecka

Zawsze szukała czegoś, co oderwie ją od roli typowej kury domowej przykutej do kuchenki. Jedną z tych rzeczy jest szydełkowanie, dzięki któremu walczy z szarością ludzi i miasta.

Gdy Małgorzata Pacholczyk była dzieckiem, poznała bajkę pt. „Nasza mama czarodziejka”. To bajka o mamie, która potrafiła czarować w zwyczajnych sprawach codziennego życia. Raz na przykład uratowała rozpadającą się drewnianą dzwonnicę. Na szydełku zrobiła czapkę, którą za pomocą czarów wysłała na wieżę, okryła ją i uratowała.

W głowie Małgorzaty pojawiło się wtedy marzenie, by podobnie jak w bajce, ubrać kiedyś jakąś wieżę. A że jest zdania, że nie należy wstydzić się żadnych marzeń, nawet tych dziwnych, marzyła o tym wiele lat. Myślała o jednym z budynków w Lublinie, gdzie wiele lat mieszkała, ale potem przeprowadziła się do Gorzowa.

Świat widzę kolorowo

Dzwonnicy w Gorzowie nie ma. Dominanta za duża. Wieża katedralna też, poza tym katedra to w końcu świątynia, więc ubranie jej w szydełkowe ubranka mogłoby obrazić czyjeś uczucia religijne. Może więc jakiś pomnik? Edwarda Jancarza nie, jeszcze kibice żużla źle to odbiorą. Stanęło na fontannie na Starym Rynku i to ona jako pierwsza w Gorzowie została ubrana przez nieformalną grupę „Z szydełkiem na słońce”. Grupa działa w ramach Koła Gospodyń Miejskich, do którego w 2014 roku wstąpiła Małgorzata Pacholczyk.

Poza tym, że koło organizuje różne akcje w mieście, na przykład Parking Day (to ogólnopolska akcja polegająca na tym, że na jakiś czas parkingi w całym kraju zamieniają się w piknikowe miejsca dla mieszkańców), kolorowy pochód pierwszomajowy czy wybory miotły roku, organizuje też „szydełkowe” akcje: poza wspomnianą fontanną ubrały już w ubranka z włóczki studnię czarownic. Organizowały też akcję Robótki na wysokości, szydełkowały na Kozaczej Górze.

To właśnie Małgorzata Pacholczyk zainicjowała te szydełkowe akcje. Wymyśliła nawet hymn grupy „Z szydełkiem na słońce”, do melodii „Vie en rose” Edith Piaf. Oto on: Gdy szydełko biorę w dłoń, od marsa wolna skroń, świat widzę kolorowo. Gdy filcuję jakąś rzecz, to ku...w nie rzucam, lecz świat widzę kolorowo. Gdy robótką zajmę mózg, nie myślę „winien Tusk”, świat widzę kolorowo. Druty, szydełka, kordonki i nić, igły i filc ubarwiają nam życie. Ty robótkę też już chwyć i tak jak my od dziś prządź szczęścia nić!”.

Przyjaciółką grupy jest też tajemnicza Żaba, która kieruje tajną szydełkową partyzantką w mieście i wcale nie przejmuje się niezbędnymi pozwoleniami na taką działalność. Pod osłoną nocy ubrała w kolorową włóczkę stojak rowerowy przed urzędem, most nad Kłodawką czy latarnie na Wełnianym Rynku. Ale żadna z działaczek grupy nie chce ujawnić, kim jest Żaba.

Walka z szarością miasta

Małgorzata Pacholczyk na szyi ma szydełkową biżuterię, na nogach szydełkowe kapcie, w oknach szydełkowe firanki, a na fotelach narzuty.
Szydełko towarzyszy jej od dziecka. Gdy miała 10 lat i mieszkała jeszcze na Mazurach, na wakacje do jej rodzinnego domu przyjechała kuzynka starsza o 7 lat. Miała boskie bikini zrobione na szydełku i do tego piękną, długą kamizelkę. Małej Małgorzacie ten strój spodobał się tak bardzo, że postanowiła nauczyć się tych technik. Nauczyła się według instrukcji w specjalnych czasopismach i zaczęła szydełkować.

- Zaczęłam więc szydełkować z próżności. Potem okazało się, że można też na tym trochę zarobić. Z szydełkiem nie rozstawałam się nawet na studiach z romanistyki, szydełkowałam na wykładach, gdy nie trzeba było notować. A dziś wiem, że to świetny sposób, by się odstresować - mówi Małgorzata Pacholczyk. Ale po co ubierać we włóczkę stojak rowerowy? - Nasza idea to walka z szarością. Z tą dosłowną szarością betonowego miasta i z tą metaforyczną szarością, która jest w ludziach. Chodzi o to, by ludzi rozruszać. By nie bali się zrobić czegoś szalonego. Wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych, ważne tylko, by nie wstydzić się swoich marzeń - opowiada. A czemu tak właściwie chce się jej z tą szarością walczyć?

Z szydełkiem nie rozstawałam się nawet na studiach, szydełkowałam na wykładach, gdy nie trzeba było notować

- Gdy już miałam rodzinę i dzieci, nie chciałam stać się taką zwykłą kurą domową przykutą do kuchenki. Więc działałam. Jeszcze gdy mieszkałam w Lublinie, byłam wolontariuszką fundacji Mam Marzenie. Sama też zawsze marzyłam o udziale w kultowym francuskim teleturnieju „Pytanie dla mistrza”. To program znany w całej Francji, podobny do naszego „Jeden z dziesięciu”, ale trochę trudniejszy. Raz w roku, w marcu, w Dni Frankofonii telewizja zaprasza do udziału w tym programie inne kraje. Pamiętam, gdy w 2005 roku kultowy prowadzący obok Armenii i Brazylii wymienił także Polskę, wbiło mnie w fotel! Uczyłam się długo, pojechałam, przeszłam eliminacje i dostałam się do teleturnieju. Widziałam też inne kobiety, które wygrywały eliminacje, zwykłe kury domowe pokonały wielu przeciwników i zrozumiałam, że nieważne, czy ktoś pochodzi z jakiegoś grajdołka, czy nie ma pracy, to wcale nie znaczy, że jest gorszy - stwierdza Małgorzata Pacholczyk.

Jeszcze gdy mieszkała w Lublinie, pracowała jako tłumacz w zakładach lotniczych w Świdniku, które produkowały części między innymi do airbusów. Tłumaczyła z francuskiego albo na francuski na przykład tony informacji o jakimś sposobie nitowania albo o właściwościach jakiejś śrubki. Dużo latała. Potem pracowała w wydawnictwie, tłumaczyła książki edukacyjne dla dzieci. - Wcześniej dużo latałam samolotami. W pewnym momencie tego mi zabrakło, ale i na to znalazłam sposób. Gdy przeczytałam w gazecie ogłoszenie o konkursie na nazwę dla aeroklubu, wymyśliłam ją, wygrałam konkurs i w nagrodę latałam nad Lublinem. Wszystko jest możliwe! - opowiada.

Kobiece graffiti

Ubieranie miasta w szydełkowe ubranka jest - jak się okazuje - typowo kobiecym zjawiskiem, popularnym już na całym świecie. Ma nawet swoje określenie: yarn bombing (dosłownie: bombardowanie włóczką), czyli przystrajanie wspólnej, najczęściej miejskiej przestrzeni ręcznymi robótkami. Określane jest też przez niektórych badaczy różnych społecznych zjawisk żeńskim graffiti.

- Koła gospodyń, i te miejskie, i te wiejskie, kojarzą się głównie z gospodyniami w fartuchach mieszającymi zupę w garach i wymieniającymi się przepisami. A przecież tak nie jest. Kiedyś kobiety wspólnie darły pierze. To był pretekst do spotkań, rozmów, zwierzeń, plotek. Dziś takim pretekstem jest wspólne szydełkowanie czy filcowanie. Spotykamy się w kawiarni, czasem spotkanie zamienia się w grupę wsparcia, zwierzamy się, przytulamy. To działa. Kobiety tym się różnią od facetów, że inaczej okazują uczucia, mają potrzebę wyrzucenia emocji, podzielenia się czymś, pochwalenia się. Mężczyźni są bardziej zamknięci, więcej spraw przeżywają w środku. Dlatego te spotkania dają nam, kobietom, jakąś energię. Choć zdarza się, że wpada na nie też paru facetów. Pomagają nam w różnych akcjach, na przykład gdy potrzeba fizycznej siły - przyznaje Małgorzata Pacholczyk.

Agnieszka Drzewiecka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.