Z operą marionetkową Białystok mógłby być unikatowym miejscem
Lalka jest utożsamiana z zabawką dla najmłodszych i na tym właśnie polega problem - mówi Jacek Malinowski, dyrektor Białostockiego Teatru Lalek.
Skąd u pana zainteresowanie teatrem?
Muszę przenieść się myślami do krainy dzieciństwa. Będąc w piątej klasie szkoły podstawowej zauważyłem ogłoszenie o zajęciach teatralnych prowadzonych w Miejskim Domu Kultury - Domu Środowisk Twórczych w Łomży, poszedłem na spotkanie i zostałem tam do matury. Grupę prowadził Tomasz Brzeziński, aktor lalkarz. Był w przeszłości aktorem Białostockiego Teatru Lalek, wykładowcą Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku - uczył m.in. gry lalką jawajką. Pochodził z Warszawy, a wychował się w teatrze „Baj”. Jego ojciec był przedwojennym amantem filmowym, który grywał z Eugeniuszem Bodo pod pseudonimem Tom Breza, a jego matka w „Baju” zajmowała się scenografią. Pracował w wielu teatrach w Polsce m.in. z Janem Wilkowskim, aż w końcu trafił do powstającego w Łomży teatru lalek. Był urodzonym pedagogiem, związanym również z harcerstwem.
Rodzice zaakceptowali pana pasję?
Myślę, że zaczęli się przyzwyczajać do myśli, że zwiążę się z teatrem kiedy byłem w liceum. Większe zdziwienie wyrażali moi nauczyciele z II Liceum Ogólnokształcącego w Łomży, gdzie byłem prymusem. Mieli zapewne nadzieję, że będę historykiem, prawnikiem czy filologiem.
Chciał pan zostać aktorem?
Od razu zdawałem na reżyserię. Analiza, synteza, organizowanie i wdrażanie idei w życie bardziej mnie pociągało.
Był pan też związany z Teatrem Wierszalin.
Studiujący reżyserzy podejmują różnorodne praktyki wśród zawodowców. Ja podglądałem pracę Piotra Tomaszuka. Poznaliśmy się w momencie, kiedy był dyrektorem teatru lalek w Bielsku-Białej. Oglądałem wówczas piękny spektakl „Cyrk Dekameron”. Wcześniej poznałem „Ofiarę Wilgefortis” i inne spektakle. Kończąc studia trafiłem zaś na moment, kiedy Teatr Wierszalin po kilku latach ciszy zaczął się reaktywować. Zacząłem podglądać próby do „Świętego Edypa”. Bardzo dużo się przy tym nauczyłem. Po studiach natomiast dostałem pracę w Teatrze „Guliwer” w Warszawie jako sekretarz literacki. Piotr był wtedy kierownikiem artystycznym tej instytucji, a kiedy zaczął budować nowy zespół, zaczęła grać w nim moja przyszła żona (Katarzyna Siergiej - przyp. redakcji). Miała tam ośmioletnią wspaniałą przygodę. Zatem moje kontakty z Wierszalinem były bardzo częste.
Dyrektor może reżyserować, czy reżyser dyrektorować?
(śmiech) Myślę, że ta zasada może działać w obie strony. Wszystko bowiem zależy od tego, jak w teatrze buduje się relacje międzyludzkie. Odwołuje się w tym zakresie do metody Stanisławskiego, który pisał, że podejmowanie ryzyka w przestrzeni twórczej zależne jest od poczucia więzi i wynikającego z tego komfortu psychicznego.
Zanim zajął pan fotel dyrektora BTL-u, był pan dyrektorem artystycznym w teatrze „Maska” w Rzeszowie.
Tak, zdobywałem w ten sposób wiedzę na temat pracy teatru, ale pewne doświadczenie zdobyłem już w Teatrze „Guliwer” choć w tamtym momencie życia i duchowo, i artystycznie Warszawa nie bardzo mnie poruszała - jeśli chodzi o teatr. Bardzo interesujące przedstawienia tworzyli wówczas w teatrach dramatycznych Grzegorz Jarzyna, Krzysztof Warlikowski oraz Krystian Lupa. Teatr lalek zaś trzymał estetykę lat 80., 90. XX wieku, a odbiorca ukształtowany był bardzo konserwatywnie. A ja jako młody asystent Wydziału Sztuki Lalkarskiej obserwowałem to, co się działo w BTL-u. I taka tradycja, i takie poszukiwania bardziej mnie interesowały. Kiedy pojawiło się ogłoszenie o konkursie na dyrektora artystycznego, bez obostrzeń o wieloletnim doświadczeniu na stanowisku kierowniczym, zdecydowałem się. Teatr „Maska” szukał artysty, który poprowadzi zespół. Moja koncepcja przypadła do gustu komisji i od tego momentu musiałem podróżować do Rzeszowa. Miesiąc wcześniej wziąłem ślub w Białymstoku. Takie scenariusze pisze życie.
Rozłąka cementuje małżeństwo!
Z perspektywy czasu uważam, że to wzmocniło nasza relację. Przez cztery lata godziłem obowiązki męża, dyrektora, wykładowcy i... ojca.
Dało się to wszystko pogodzić?
Teatr jest jak hydra, wciąga w całości… więc nauczyłem się dobrego planowania pracy, a rodzina mocno wspierała.
Wygrywając konkurs na dyrektora BTL-u, obiecał pan bardziej otworzyć się na miasto i po trzech latach pojawił się zupełnie nowy festiwal „Metamorfozy lalek”.
To jedna z obietnic, którą złożyłem i myślę, że w pełni ją zrealizowałem. Przygotowując festiwal odezwał się we mnie pedagog. Jeżeli chcemy wychować odbiorcę, pokazać, że „teatr nie boli”, że może posłużyć nam w życiu codziennym do chwili refleksji lub odprężenia emocjonalnego i intelektualnego, to takie wyzwania należy podejmować. W ośrodku, który mieni się stolicą polskiego lalkarstwa, taki festiwal był nieunikniony, tym bardziej, że w latach 70., 80. i 90. XX wieku takie próby podejmowano.
BTL jest tak otwarty, że… spektakle ogląda się w skarpetkach!
Tak! Taki obyczaj rodem z Japonii. (śmiech)
Oj tam, po prostu tworzycie domową atmosferę.
W Japonii, do świątyni wchodzi się boso, a teatr jest dla twórców świątynią. Jest też oczywiście naszym drugim domem, przyjaznym miejscem. Puszczamy więc do widza oko, aby do takiej domowej atmosfery zaprosić.
To także spełnienie drugiej obietnicy - współpracy z zagranicą.
Współpracę z zagranicą bardzo mocno wyśrubował poprzedni dyrektor BTL - Marek Waszkiel. Ja staram się zachować balans między twórcami polskimi i zagranicznymi. Twórcy z zagranicy zaś to nie tylko reżyserzy, ale też scenografowie i kompozytorzy.
Tak jak w „Bajce o rybaku i rybce”?
Tak. Warto wyławiać ciekawych artystów z innych ośrodków. Szczególnie kiedy proponują swą sztuką udział w określonej, wyrazistej estetyce. Zależy mi na tym, by nasz repertuar mienił się rozmaitymi kolorami.
BTL nie ogranicza się tylko do spektakli - pojawiła się gra, aktorzy nagrali płytę z piosenkami...
To ukłon w kierunku aktorów, którzy mają predyspozycje nie tylko do grania na scenie. Przysłużyła się temu też bardzo Marta Guśniowska, którą sprowokowałem, aby napisała „ Alfabet teatru” do którego dołączona była gra planszowa oraz „Piosenki do zwiedzania”. Nad tymi projektami pracował sztab ludzi z naszego teatru.
I okazało się, że to świetny prezent. Na ostatnim festiwalu książki artystycznej dla dzieci w Arsenale, ta gra była rozchwytywana.
Pierwszy nakład wyprzedaliśmy do zera. Dzięki uprzejmości miasta zrobiliśmy dodruk, który sprzedaje się bardzo dobrze. Ciekawostką jest, że kilka poważnych wydawnictw interesowało się „Alfabetem teatru”.
Wydaje się, że w tej chwili Białostocki Teatr Lalek zaspokaja potrzeby kulturalne olbrzymiej grupy wiekowej - od maluszków po seniorów.
Taka była moja idea, kiedy zaczynałem pracę jako dyrektor. Wyszedłem od definicji teatru repertuarowego, który powinien trafiać do jak największej grupy odbiorców. Teatr lalkowy w Białymstoku jest tylko jeden, to dobro społeczne, utrzymywane z pieniędzy mieszkańców. Podatnicy zatem powinni mieć realną szansę uczestnictwa w naszych wydarzeniach i to nie tylko poprzez wnuki. Staramy się estetycznie i tematycznie zaspokajać jak największą grupę odbiorców. Oczywiście należy pamiętać też, że teatr repertuarowy powinien być również artystyczny.
Jak ważna jest współpraca z dobrymi dramaturgami?
To dobrodziejstwo ostatnich czasów. Jest ich coraz więcej.
Marta Guśniowska to skarb?
Niewątpliwie jest skarbem naszego teatru. Staramy się promować jej nowe teksty poprzez cykle czytań. W każdym sezonie tworzymy też premierę na podstawie jej tekstów. Ostatnia „Straszna piątka”, zrobiła furorę na Małych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych.
Była pełna wersja, ze smażeniem naleśników?
Tak, tak. Kilku krytyków uznało, że to był jeden z najlepszych spektakli lalkowych sezonu. Na pewno nie powstałby bez Marty Guśniowskiej. Jesienią wraz z teatrem z Wilna stworzymy przedstawienie w oparciu o nagradzany tekst Marty - „Ony”. Sam jako reżyser, też nieco związałem się z jej dramatami. Na początku tego roku reżyserowałem spektakl na Słowacji w oparciu o tekst „Podgrzybek”.
W Białostockim Teatrze Lalek co przedstawienie, to inne lalki. A to wielkie postaci i konstrukcje jak w „Burzy”, a to lalka stolikowa - jak w „Bajce o rybaku i rybce” - wasza pracownia jest bardzo istotną częścią funkcjonowania teatru.
Nasza pracownia to totalni mistrzowie! Całym zespołem zawiaduje pani Małgosia Koniczek. W ciągu ostatnich lat mieliśmy po osiem, dziewięć premier w roku, co oznacza bardzo dynamiczną pracę nad budową dekoracji i lalek. Od blisko dwóch lat pracuje z nami Michał Wyszkowski, który jest absolwentem wydziału scenografii w czeskiej Pradze. Scenograf na etacie to w polskim teatrze rzadkość.
Dziś aktorzy nie muszą kryć się za parawanem - wielu z nich cudownie wykorzystuje walory ciała.
Nie ukrywam, że moją intencją jest budowanie zespołu, gdzie obowiązuje zasada, wedle której aktorzy muszą znakomicie radzić sobie w planie lalkowym i dramatycznym.
Niektórzy z zespołu pojawiają się też na przedstawieniach w operze.
Tak się zdarza. Nasi aktorzy grają w filmach, serialach a gościnnie w operze i teatrach dramatycznych.
I nie muszą się chować za parawanem.
Nie zamykają się w jednej konwencji. Chcemy mówić różnymi językami teatru.
A co słychać w operze marionetkowej?
Planujemy w styczniu 2018 roku małe tournée po Norwegii, gdzie zaprezentujemy operę marionetkową „Wróżkę Urgele”. Prezentowaliśmy już ją premierowo w Finlandii.
A kiedy w Białymstoku?
To, niestety, bardzo kosztowne przedsięwzięcie. Podczas „Wschodu Kultury” zaprezentowaliśmy „Kantatę o kawie”, ale była to minimalistyczna formuła. Finowie i Norwedzy są w stanie zapewnić nam współpracę z całą orkiestrą i solistami. Tylko wtedy opera marionetkowa ma sens, gdy muzyka jest wykonywana na żywo. Jestem po miłym słowie z dyrektorem Opery i Filharmonii Podlaskiej Damianem Tanajewskim i może coś, kiedyś spróbujemy zaplanować. Z mojego punktu widzenia - Białystok mógłby stać się ewenementem na skalę Polski i świata, gdyby potencjały naszych dwóch instytucji połączyły się i gdybyśmy pokazywali operę marionetkową w Pałacu Branickich. To byłaby również świetna atrakcja turystyczna.
Można powiedzieć, ze jesteście takim multipleksem teatralnym - wykorzystujecie aż trzy sceny.
Uwielbiam wykorzystywać wszystkie dostępne teatralne narzędzia. Mamy jeden z największych zespołów lalkowych w Polsce, aktualnie współpracuje z nami 28 aktorów. Perspektywa gry na trzech scenach umożliwia wykorzystanie tego potencjału. To również możliwość, by zespół rozwijał się i uzupełniał pod kątem zmiany pokoleń aktorów. Młodzi artyści mają możliwość pracowania z doświadczonymi aktorami, dzięki czemu wzbogacają się w duchu teatralnego etosu podpatrując warsztat mistrzów.
Przychodząc do BTL-u zastał pan obiekt, który ma prawie 40 lat. Pan nie tylko reżyseruje ale i remontuje…
Jestem reżyserem - praktykiem teatralnym. Po paru miesiącach pracy w BTL-u dostrzegłem, co można poprawić, żeby podnieść jakość spektakli, aby pomóc aktorom, realizatorom, obsłudze technicznej i widzom.
Od niemal roku mamy w Białymstoku wyjątkową salę z rewelacyjną akustyką
Przebudowywaliśmy ją kilka lat. Teraz jest naprawdę nowoczesna. W kontekście rozpoczynającego się festiwalu, wydaje mi się, że nasi goście ze świata będą bardzo zaskoczeni, że przyjeżdżają do tak wyposażonego teatru.
Teatr lalkowy dla dorosłych - to poważne?
Gdy popatrzymy na nazewnictwo, może to budzić uśmiech. Lalka jest utożsamiana z zabawką dla najmłodszych i na tym właśnie polega problem. W innych krajach na świecie języki narodowe zawierają osobne nazwy dla lalki teatralnej - we Francji lalka teatralna to „marionette”. Komunikat dla widza jest tam zatem taki, że teatr lalek jest sztuką bez określonego odbiorcy. Takie wydarzenia jak festiwal „Metamorfozy Teatru Lalek” mogą miło zaskoczyć polskiego odbiorcę, w kontekście tych rozważań. A czy to poważne? Uważam, że teatr lalkowy jest sztuką bardzo metaforyczną, posługującą się symbolem, skrótem, jest sztuką dla ludzi wrażliwych na plastykę. Patrząc szerzej na teatr - jest to przecież zabawa fikcją. Tworzymy, kreujemy coś, co zyskuje znamiona prawdopodobieństwa i dlatego zapominamy, że to fikcja. To coś na kształt gry intelektualnej, gdzie emocje mogą być naprawdę wielkie. Mało tego, te emocje mogą prowokować do wielkich przemyśleń. Cytując wielkiego praktyka i teoretyka teatru - Juliusza Osterwę - jeśli człowiek nie potrafi odnaleźć jakiegoś rodzaju odpowiedzi metafizycznych w świątyni, to znajdzie je w teatrze. To funkcja teatru, o której się zapomina, a może której się nie akcentuje. Przedstawienie to przecież lustro, w którym możemy się przejrzeć, odnaleźć swoje słabości. Jeśli tak rozwija się teatr, to działa wtedy również jako świątynia.
Konfesjonał?
Podejrzewam, że wszyscy prawdziwi artyści tłumaczą się ze swoich wątpliwości metafizycznych, duchowych w formie artystycznego przekazu. Z drugiej strony jest widz, który się z tym wszystkim konfrontuje.
I albo ich rozgrzeszy…
...albo trzaśnie drzwiami. To cytat z ostatnich stron „Burzy” Szekspira. Myślę, że ten widz po drugiej stronie rampy ma w teatrze tę cudowną możliwość aby tak po ludzku zatrzymać się na godzinę, dwie. Dzięki temu dzieje się to „ coś” , które rozwija ducha. A po spektaklu... każdy może bezpiecznie wrócić do swej szarej rzeczywistości.