Z archiwum: Gwałcili nastolatki w komisariacie
Sprawa bytomskich policjantów - gwałcicieli dzieci stała się jedną z największych hańb polskiej policji okresu zmian transformacyjnych. Nikt, kto się z nią zetknął, nie może jej o niej zapomnieć.
Sprawa bytomskich policjantów - gwałcicieli dzieci stała się jedną z największych hańb polskiej policji okresu zmian transformacyjnych. Nikt, kto się z nią zetknął, nie może jej o niej zapomnieć. Policjanci z Bytomia przynieśli do swojego komisariatu przy ul Chrzanowskiego materac, żeby wygodniej im było gwałcić nastolatki, które zabierali siłą z patologicznych domów na „przesłuchania”. Czasem urządzali gwałty zbiorowe, najmłodsza wykorzystana dziewczynka miała 11 lat. W 1996 roku aresztowano trzech funkcjonariuszy, Andrzeja H,. Bogdana K. i Jerzego S, którzy trzy lata później po wyrokach skazujących trafili do więzienia. Ale o tym, co działo się przez kilka lat za zamkniętym drzwiami pokoju przesłuchań, wiedzieli też inni funkcjonariusze z komisariatu, którzy nie ponieśli żadnej kary.
Komendant bronił swoich podwładnych; nic nie widział, nie słyszał, nie zamierzał ich obciążać. Nad komisariatem unosił się jeszcze duch PRL, mundurowy z pałką był panem władzą, zwłaszcza w najuboższych środowiskach.
- Gdy otwierasz drzwi i widzisz, że ktoś gwałci dziecko, to chcesz wzywać policję. Ale to policjant gwałci, twój kolega, i to na komisariacie, widocznie jest zgoda, jest mocny u szefów. I zaczynasz myśleć, tej małej to nie szkodzi, to nie jej pierwszy raz, a tobie nie potrzeba kłopotów – mówił jeden z funkcjonariuszy, gdy afera została już ujawniona.
Policjanci nie wierzyli, że ktoś ujmie się za dziewczynkami, które nikogo nie obchodziły; gdy nie chciały iść do radiowozu, uciekały i płakały, rodzina je nie ratowała, bo wszyscy byli pijani. Kiedyś jednak rzuciła się do obrony matka jednej dziewczynki; nie wezmą córki nocą na przesłuchania, bo nie pozwoli! Zgłosi skargę do Warszawy, po swoim trupie dziecko odda. Policjanci zawahali się, chyba źle trafili. - Takaś mądra flądro? A to widzisz? - pokazali broń. - Trwa ważne śledztwo, córka musi zeznawać, jesteś za głupia, żeby to rozumieć. - S... ać, bo wam pourywam! - matka na to. I poszli, więcej nie przyszli. Szukali łatwiejszych ofiar.
Dziewczyny bardzo bały się zeznawać. Komu mogły wierzyć? Może ukarzą jednego policjanta, chociaż to niepewne, a następni zaraz się zemszczą. Skarżyć się policjantom na policjantów, to lepiej sama daj sobie w dziób, mówiły. Andrzej H. był sierżantem sztabowym policji i koordynatorem do spraw nieletnich. Znał adresy małolat z melin, uciekinierek, drobnych złodziejek; od niego często zależał ich los. Bogdan K. był aspirantem w wydziale kryminalnym, mógł przesłuchiwać nieletnie. Jerzy S. jako dzielnicowy dobrze wiedział, gdzie jest w domu bieda i alkohol, gdzie są małolatki. Cała trójka funkcjonariuszy, silnych, młodych mężczyzn tworzyła skuteczną grupę wyszukiwania młodziutkich dziewcząt do gwałcenia. Taka radość policjanta w ciężkiej robocie. Lubili gwałt oralny.
- Często jak przyjeżdżali byli pijani, bełkotali, śmierdziało od nich. Nosili broń - mówiła jedna z ofiar. - Mój płacz był normalką, czasem po wszystkim dostawałam coś do jedzenia.
Inna opowiadała, jak ukryła się przed nimi na pawlaczu, ale ją stamtąd wyciągnęli. Mówiła: - Po prostu nie miałam już siły, a oni byli bardzo napaleni. Pobili mnie za chowanie się przed nimi, zabrali, gwałcili.
Chwaleni w pracy policjanci nie spodziewali się tego, co się wydarzyło; jedna z dziewczyn, 16-latka ośmieliła się pójść na policję z zawiadomieniem, że została zgwałcona na komisariacie przy ulicy Chrzanowskiego. Zawiadomiła też prokuraturę. To co brzmiało niewiarygodnie, jak wymysł zdemoralizowanej nieletniej, która chce się zemścić, śledczy powoli potwierdzali. Sprawę przejęła Prokuratura Rejonowa w Chorzowie.
Gdy trzydziestolatkowie Andrzej H,. Bogdan K. i Jerzy S. dowiedzieli się poufnie, że prokuratura węszy w sprawie dziewczyn, niektóre będą zeznawać i są świadkowie, którzy widzieli, jak wyprowadzają nocą nieletnie do radiowozu, zaczęli działać. Próbowali zastraszać świadków, w czym brały udział w sposób niewybredny żony policjantów; wierzyły słowom mężów, że to zemsta dziwek z półświatka. Policjanci sami utrzymywali rodziny, wszyscy trzej byli żonaci, mieli dzieci. Gdy zastraszanie stawało się zbyt ryzykowne, próbowali przekupić świadków; na przykład jedna z pokrzywdzonych zgłosiła, że dawali jej za milczenie 650 zł. Miała na to dowody.
Próbowali też załatwiać sobie fałszywe alibi. Pewna kobieta twierdziła, że gdy rzekomo policjant gwałcił jedną z dziewczynek, była z nim w restauracji na kolacji. Ale nie umiała tego udowodnić, nie wiedziała nawet, jak wygląda ten lokal, nazwę podał jej policjant. Przyznała w końcu, że prosił ją o alibi.
Wiadomość o tych manipulacjach dociera do chorzowskiej prokuratury. W październiku 1996 roku zapada decyzja o aresztowaniu trzech funkcjonariuszy z Bytomia. Środowisko jest w szoku, że sprawa nie rozejdzie się po kościach.
Z zeznań świadków wynika, że prowodyrem wykorzystywania seksualnego dziewcząt był Andrzej H. Często jednak gwałcili we trzech, wtedy dwóch trzymało dziewczynę, biło w twarz. Robili to na materacu, który przynieśli sobie dla wygody na komisariat, komendant pozwolił, tylko się uśmiechał. Zabawiali się też już w służbowej nysce. Dziewczyny zeznawały, że policjanci śmieli się z nich, że mogą robić z nimi co zechcą i nikt nawet palcem nie kiwnie, bo są śmieciami, nadają się tylko do jednego. Mogą je nawet zabić i nikt trupów nie odnajdzie. Najstarsza gwałcona miała 16 lat, a najmłodsza chodziła do piątej klasy podstawówki.
Gdy fakty wychodziły na jaw, aresztowani byli w coraz większej panice; pedofile, do tego policjanci są na dnie w hierarchii więziennej. Przygotowali własną linię obrony; zeznawali, że akcję przeciwko nim przygotował Bułgar, niejaki Anton, który żył ze stręczycielstwa nieletnich, a oni od pewnego czasu deptali mu po piętach. Przeciwko policjantom miała zeznawać właśnie grupa jego prostytutek. Okazało się jednak, że dziewczyny, do których dotarła prokuratura, nie stanowiły grupy, nie znały się. Anton nie miał z tą sprawą nic wspólnego.
- Chcę, żeby w więzieniu spotkało ich to, co mnie – powiedziała jedna z ofiar, zeznając w obecności psychologa. Dziewczyny mówiły z wielkim gniewem, ale i odwagą, chociaż nie czuły się bezpiecznie. Bały się zemsty gwałcicieli i ich kolegów, którzy przecież odnajdywali je i namawiali, żeby nie niszczyły oskarżonym życia. Biedni mają rodziny, już dyscyplinarnie zostali wyrzuceni z roboty. Czasem ostrzej; jeśli będą gadać, to pożałują. Niektóre nie zdobyły się na udział w rozprawie.
Proces zakończył się dopiero w 1999 roku. Sąd Okręgowy w Katowicach uznał, że trzej policjanci z Bytomia dopuścili się gwałtu na sześciu nastolatkach. Prokurator postawił Andrzejowi H. aż dziewięć zarzutów, pozostałym po dwa zarzuty, w tym zgwałcenia nieletnich. Andrzej H. został skazany na cztery i pół roku więzienia, Bogdan K. i Jerzy S. na trzy lata. Może to nie są wysokie wyroki, ale dla policjantów skończyła się kariera zawodowa i całe dotychczasowe życie. Do końca nie okazali skruchy.