Wysiedleni, bo... droga była za wąska
Pismo z urzędu wojewódzkiego brzmiało niemal jak nakaz eksmisji: w związku z przebudową ul. Sikorskiego w Rzeszowie wywłaszcza się Krystynę i Stanisława Czopików z dwóch arów ich działki.
Kłopot w tym, że na tych dwóch arach stoi pół domu dwojga starszych ludzi, więc pismo jednoznacznie decyduje, że cała chałupa jest do wyburzenia. Toteż niech Krystyna i Stanisław wyniosą się w ciągu 30 dni i udostępnią drogowcom teren pod budowę. Bo jeśli, nie to…
Oboje widzieli, co dzieje na ul. Sikorskiego, oboje mogli spodziewać się, że i im przyjdzie oddać kawałek z 11 arów, na których spędzili większość życia. Spodziewali się, że ktoś do nich przyjdzie, coś zaproponuje, ustalą warunki na spokojnie, żeby był czas, nie nerwówka, a tu w lutym 2016 roku dostali zimne jak stal pismo nakazowe. Z adnotacją, że biegły rzeczoznawca PUW wycenił przejmowany kawałek ziemi wraz z domem do wyburzenia na 173 tys. zł. Kawał grosza, można by pomyśleć.
Tyle że pani Krystyna jest właścicielką tylko połowy nieruchomości, właścicielem drugiej jest nieżyjący jej brat. Z czego wynika, że Czopikowie dostaliby tylko połowę ze 173 tysięcy. A w zasadzie siedemdziesiąt procent z tej połowy, pozostałe trzydzieści - po zakończeniu inwestycji. Policzyli sobie, że teraz i „na rękę” mogą dostać 60 tysięcy. I z tą sumą wynieść się… nie wiadomo dokąd. Urzędów nie obchodzi, dokąd mają się wynieść. A wszystko zgodnie z prawem. Zaczęła się rok trwająca wędrówka Czopików pomiędzy urzędem wojewódzkim, Urzędem Miasta w Rzeszowie - inwestorem przebudowy, Zarządem Dróg Miejskich, pisanie do prokuratury, ministerstwa infrastruktury, zeznawanie na policji, zastanawianie się, gdzie i na szybko za 60 tysięcy można znaleźć kąt do zamieszkania, plus oczekiwanie na eksmisję.
Ale o co chodzi?
Pan Stanisław tyle zrozumiał z pisma, że powiało grozą, więc poszedł do Miejskiego Zarządu Dróg po wyjaśnienia. Od pokoju do pokoju, od drzwi do drzwi dowiedział się tyle, że to nie oni wysłali pismo, tylko urząd wojewódzki. To poszedł do urzędu wojewódzkiego. Znów wycieczka po gabinetach. Dowiedział się tyle, że inwestorem jest urząd miasta, niech tam się dowiaduje. I nie ma się komu poskarżyć, że jak to tak, wywalać dwójkę starszych ludzi z ich domu.
- A niechby i wywalali, tylko niech dadzą jakiś kąt w zamian - tłumaczy pan Stanisław.
O kącie nikt nie wspominał, odsyłali do prezydenta miasta. To poszli do prezydenta. Pan Stanisław opowiada, że Tadeusz Ferenc nie miał pojęcia o ich sytuacji, ale chwycił za słuchawkę i postawił na baczność kilku podwładnych.
- Dopiero oni wytłumaczyli, że decyzja wojewody jest nieodwołalna, że trzeba szybko działać, ale w zasadzie najpierw powinno odbyć się spotkanie z moimi rodzicami i negocjacje - relacjonuje syn Czopików.
- Żadnych negocjacji nie było, a kiedy wreszcie doszło do spotkania w urzędzie wojewódzkim, to ojca tak potraktowano, że się wściekł i powiedział, że się z domu nie ruszy. To z ust pracownika PUW usłyszał, że przyjadą w siedem radiowozów i zostanie wywieziony.
Na co pan Stanisław potakująco kiwa głową. I dodaje, że tyle uzyskał od urzędu wojewódzkiego, że przydzielono mu prawnika, który miał w jego imieniu podjąć się negocjacji. Negocjator tyle zdziałał, że usilnie namawiał do podpisania zgody na przyjęcie warunków PUW. Za co pan Stanisław podziękował mu za współpracę. Co problemu nie rozwiązało, bo w domu zaczęli pojawiać się pracownicy firmy wykonującej remont drogi i poganiać: opuśćcie teren, bo będzie eksmisja. A przed jego chałupą postawili wściekle żółtą tabliczkę: „Budynek do rozbiórki. Wstęp wzbroniony”.
Pana Stanisława mało szlag nie trafił, bo to wciąż jego chałupa i nikt mu nie będzie zakazywał do niej wstępu, ale tabliczki nie ruszał, żeby nie iść na udry jeszcze z drogowcami.
I on, i pani Krystyna czuli, że tej wojny nie wygrają, w końcu wjedzie buldożer i rozwali im dom, skłonni byli się wynieść, tylko - dokąd?
- W urzędzie wojewódzkim usłyszałem, że przecież zostaje mi dziewięć arów, mogę sprzedać i kupić mieszkanie, albo na tych arach postawić nowy dom - opowiada pan Stanisław.
- Postawić dom za 60 tysięcy? I tak się nie da, bo przez działkę idą wodociąg i gazociąg, na tym budować nie wolno. Sprzedać resztę arów mogę, tylko to trochę potrwa, kupienie mieszkanka też potrwa, a nas chcą wyrzucać już.
Urząd miasta „poszedł im na rękę” - zaproponował przeprowadzenie się do mieszkania w centrum Rzeszowa. Oboje nie mówią - nie, tylko… mieszkanko za 130 tysięcy, a oni dostaliby za swój dom tylko 60, resztę musieliby dopłacić. Z czego? A w ogóle kiepski interes, żeby z prawie 120-metrowego własnego domu, choćby i nie był komfortowy, wynosić się do 30-metrowego mieszkania na pierwszym piętrze. A i samo mieszkanie standardem z lat 70., trzeba by remontować. Za co? I w ogóle jak tak może być, żeby starszych ludzi władza wywalała z ich własnego domu donikąd?
- Tych, co nie płacą czynszu, co są utrapieniem dla sąsiadów, można eksmitować z mieszkania, ale dają za to lokal socjalny - dziwi się pani Krystyna. - Nas za nic chcą eksmitować i w dodatku na bruk.
Cena sprawiedliwa
Pogodzili się z tym, że będą musieli się wynieść, ich syn zaczął gorączkowo jeździć po okolicy i szukać lokum dla rodziców. W bliższej i dalszej okolicy ceny nienowych, niedużych domków wahały się od 350 do 600 tys. zł. Za ich 60 tysięcy mogli sobie kupić ledwie ganek.
- To chyba pójdziemy do namiotu - wzdycha pani Krystyna. - Na tyle nas stać.
Jak się nie dało powstrzymać wyprowadzki, to zaczęli walczyć o wysokość odszkodowania. W urzędzie wojewódzkim usłyszeli, że mogą z tym iść do sądu, powalczyć o więcej, ale dużo więcej nie będzie. Bo tak mówi rzeczoznawca. Uzyskali tyle, że była powtórna wycena i PUW podniósł wysokość odszkodowania do prawie 173 tysięcy. Bo pierwotnie było ze 150 tysięcy. I to dla obu właścicieli nieruchomości po połowie, w tym - dla nieżyjącego od lat brata pani Krystyny. Postępowanie spadkowe nie zakończyło się i nie wiadomo, kiedy się zakończy.
Czopikom przyszło do głowy, że przecież pod zastaw tych kilku pozostałych arów w Białej mogliby wziąć kredyt, kupić jakiś kąt i niech się dzieje co chce, ale prawnik sprowadził ich na ziemię: kredytu nie będzie, działka ma nieuregulowany status prawny po zmarłym, żaden bank tego „nie kupi”. I wrócili do perspektywy bezdomności. A potem uświadomiono ich jeszcze: te 60 tysięcy od razu to brutto. Od tego państwo weźmie sobie podatek. A jakby chcieli gdzieś coś kupić, to i od zakupu państwo weźmie sobie podatek. To co im z tych 60 tys. zostanie? Za tę ich chałupę, którą ich rzeczoznawca wycenił na prawie 280 tysięcy?
A drogowcy nie przestają pukać i stukać: opuścić nieruchomość, bo ruszamy z robotą. I nie tylko drogowcy się upominali, bo Czopikowie zaczęli dostawać ponaglenia z Zarządu Dróg Miejskich, który powołuje się na decyzję urzędu wojewódzkiego o zarządzeniu o realizacji inwestycji drogowej (zrid), które odebrało im prawa własności do działki. I ostrzeżenia: jak się nie wyniosą, to prawo zezwala na ukaranie ich grzywną. A i przymus bezpośredni może być zastosowany.
Z uwagi na negatywne konsekwencje odradzam Pani utrudnianie czy blokowanie robót budowlanych. Kwestia wysokości odszkodowania nie ma na tym etapie znaczenia, to znaczy obowiązek wydania nieruchomości jest wymagalny, a odszkodowanie może być ustalone później
- pisze do pani Krystyny zastępca dyrektora ds. inwestycji ZDM w Rzeszowie.
- Dla kogo nie ma znaczenia - pyta pani Krystyna. - Nie zamierzam utrudniać i blokować, ale nie mogę na starość iść pod most.
I dobiła ją informacja z pisma, że opóźnienie robót może wygenerować koszty, za które Czopikowie zapłacą. Pani Krystyna zrozumiała tyle: albo się wynoś ze swojej chałupy, albo płać. Sprawiedliwe mamy państwo. I prawe.
W akcie rozpaczy Stanisław Czopik zaalarmował prokuraturę o „znęcaniu się psychicznym nade mną i moją żoną przez urzędników Urzędu Wojewody Podkarpackiego, urzędników Urzędu Prezydenta Miasta Rzeszowa w szczególności Zarządu Dróg w Rzeszowie”. Uzyskał tyle, że do wizyt w urzędach doszły mu wizyty w komendzie policji, gdzie zeznaje. Co wizji eksmisji donikąd wcale nie oddaliło.
Będzie happy end?
W rzeszowskim ratuszu chyba jednak dostrzeżono, że Czopikowie decyzją administracyjną zostali wepchnięci w sytuację bez wyjścia. I ratusz wyszedł z propozycją. Na razie nieoficjalną.
- To rzeczywiście kuriozalna sytuacja, więc prezydent zdecydował, że miasto wykupi pozostałą część ich działki. Uzyskana kwota pozwoli im na wykup na własność mieszkania, które im zaproponowaliśmy. I jeszcze trochę zostanie
- wyjaśnia Maciej Chłodnicki, rzecznik prezydenta miasta.
Decyzja musi uzyskać akceptację wojewody, on też powoła rzeczoznawcę do wyceny działki. Pan Stanisław oficjalnie o propozycji jeszcze nie wie, ale traktuje ją jak światełkow tunelu.
- To już lepszy pomysł, niż mieszkanie pod mostem - dodaje.