W przeciwieństwie do ojca, który cieszy się przede wszystkim sławą poety, Jakub Kornhauser realizuje się głównie jako pracownik naukowy, redaktor i tłumacz. A także - rowerzysta oraz miłośnik gór.
Podczas spotkania w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Opolu byliśmy świadkami nietypowej sytuacji: reprezentował pan ojca, który z powodu choroby od lat nie mówi.
Rzeczywiście. Tata stara się uczestniczyć w literackich przedsięwzięciach na tyle, na ile zdrowie mu pozwala, i bardzo miło jest mi wtedy występować w charakterze pomocnika, syna i w pewien sposób alter ego. Nasze podobieństwo fizyczne sprawia, że zamieniam się na spotkaniu w mini-Juliana. Zastępuję tatę w czytaniu wierszy, w mówieniu, w czynnościach, których on nie może sam wykonywać. Czerpię z tego wielką satysfakcję. Ponieważ tata zrobił dla mnie tak dużo i tyle mu zawdzięczam, to fakt, że staram się mu pomagać w codziennym funkcjonowaniu, stanowi tylko marną cząstkę tego, co jestem mu winien.
To pierwsza w moim zawodowym życiu sytuacja, kiedy rozmawiam z synem o ojcu, to rzadki przypadek, gdy twórczością literacką zajmują się zarówno ojciec, jak i syn.
Początkowo wydawało mi się, że jeden poeta Kornhauser w zupełności wystarczy. Długo nie interesowałem się poezją, nie miałem ku niej żadnych inklinacji. Już bardziej fascynowałem się obrazem: malarstwem, fotografią, filmem, zresztą dzisiaj na uczelni prowadzę m.in. zajęcia z historii kina. Moje szuflady zawsze były puste. Do pisania zabrałem się już jako w pełni ukształtowany człowiek i do dziś uważam, że to, co mam do powiedzenia, nie jest zbyt ciekawe. Poza tym mam wrażenie przesytu słowami i jestem zwolennikiem ich oszczędzania. Piszę rzadko i niechętnie. Przed „Drożdżownią”, która ukazała się w zeszłym roku, przez sześć lat właściwie milczałem. Natomiast zajmuję się wieloma innymi rzeczami, które mają związek ze słowem, z literaturą - uczę literatury, przekładam i wydaję ją.
Zapytany kiedyś o wiersze ojca odpowiedział pan , że podobał się panu pierwszy tomik.
To prawda, zwłaszcza pierwszy, „Nastanie święto i dla leniuchów”, co nie znaczy, że nie lubię pozostałych, szczególnie wspaniałego „Hurrraaa!” z początku lat 80., w którym mamy do czynienia z kondensacją języka potocznego, języka zwykłych ludzi - robotników, palaczy, górników, tkaczek - zazwyczaj pomijanego przez poetów. To lekcja rzeczywistości. Bardzo cenię też „Zjadaczy kartofli” z 1978 - króciutkie, kilkuzdaniowe, a przy tym bardzo osobiste obserwacje świata zewnętrznego. Ich pisanie przypadło na czas, kiedy Nowa Fala rezygnuje z buntowniczych wypowiedzi, inspirowanych sytuacją społeczno-polityczną i zwraca się w stronę przedmiotu, szczegółu, zwyczajności. Uwielbiam wiersze o dzieciach i dla dzieci.
Konkretnych dzieci...
Tomik z 1981, „Tyle rzeczy niezwykłych”, dedykowany jest mojej siostrze Agacie, a drugi, z przełomu wieków, siostrzenicy Kindze. Oba są świadectwem takiego rodzaju liryzmu, który jest zrozumiały dla najmłodszego czytelnika, by zaraz płynnie przemienić się w minitraktat filozoficzny.
Agata Kornhauser-Duda doceniła gest ojca?
Nie wiem, nie rozmawialiśmy o tym. Moja siostra bardziej niż poezją interesuje się prozą. Zaś, wracając do pierwszego tomu taty, wydawał mi się przeoczony, niedoczytany ze względu na odmienną od kolejnych zbiorów poetykę - awangardową, ekspresjonistyczną, gwałtowną, z nachodzącymi na siebie nielogicznymi obrazami. Mój kolega Maciej Melecki nazywa ten efekt „niedocieczonością”. Sam jestem zwolennikiem literatury, która tylko zarysowuje sytuacje, podsuwa dziwne obrazy, rodzi tajemniczość. Ostatnio Dariusz Sośnicki w tekście o Julianie Kornhauserze przywołał ten debiutancki tom, podkreślając, że i dzisiaj brzmi bardzo świeżo i jest niedościgłym wzorem dla współczesnych polskich poetów.
Czyżby znał pan wszystkie wiersze ojca?
Tak, również z obowiązku, jako współedytor, razem z opolaninem Adrianem Gleniem, „Wierszy zebranych”, mieszczących około 500 utworów z 50 lat twórczości taty. A że książka ukazała się dopiero co, mam świeży ogląd i mogę potwierdzić, że w każdym tomie znajduję coś dla siebie. Ostatni, „Origami” z 2007, zawiera wiersze minimalistyczne, znowu mocno nawiązujące do sytuacji społeczno-politycznej, ale w odmienny sposób. Podskórny, aluzyjny.
Pewno często widział pan ojca przy pracy. Rękopisy na opolskiej wystawie sugerują, że pisze szybko, z rzadka czyniąc poprawki…
To prawda. Zazwyczaj miał w głowie gotowe teksty, zapisywał je cyklami, po pięć, sześć naraz i unikał cyzelowania, choć pozwalał im się chwilę odleżeć.
Był pan także świadkiem okoliczności towarzyszących. Akcji władzy wymierzonych przeciwko zbuntowanemu poecie.
Byłem za mały, żeby to dobrze pamiętać, ale nie zapomniałem, że w latach 80. ojciec leżał w szpitalu z nawrotami żółtaczki, która przytrafiła mu się po okresie internowania, kiedy to, jak sam mówił, zagroził Kiszczakowi, że popełni samobójstwo. Został zwolniony, ale odebrano mu paszport, a w naszym mieszkaniu założono podsłuch - w junkersie. Nie wiem, co służby bezpieczeństwa miały nadzieję usłyszeć z łazienki… W latach 80. ojciec wydał w drugim obiegu tomy „Każdego następnego dnia” oraz „Inny porządek”, małe książeczki, odbite na powielaczu, pierwsza z nich z mocnymi grafikami Edwarda Dwurnika. Lecz pierwszy „samizdatowy” zbiorek taty, „Zabójstwo” z 1973, zresztą jeden z pierwszych w ten sposób wydanych w Polsce, oprawiony był w płótno i każdy egzemplarz zawierał inne grafiki. Ukazało się, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, kilkadziesiąt drukowanych na maszynie egzemplarzy. Janusz Anderman, wówczas student mojego taty, dziś prozaik i felietonista „Gazety Wyborczej”, wraz z kolegami zajął się ich wydaniem i kolportażem. Nie obyło się bez zawirowań i iście gangsterskich pościgów.
Były i radosne chwile. Z udziałem noblistów...
U Szymborskiej, jeszcze jako dziecko, uczestniczyłem w loteryjkach. Wygraliśmy z tatą nawet sennik podróżny! Raz z tatą odwiedziłem Miłosza w jego mieszkaniu przy Bogusławskiego. W obecności pana domu, którego odbierałem jako patrona, wieszcza, ojca narodu, bałem się odezwać i z tego napięcia potrąciłem szklankę. Woda wylała się na obrus, a może i ten obrus ściągnąłem - Miłosz popatrzył na mnie ze zgorszeniem. Ale może to nieprawda, może to mi się tylko przyśniło?
Naprawdę woli pan rower od poezji?
Zdecydowanie. Jestem zwolennikiem zdrowego trybu życia. Ukończyłem szkołę sportową i idea „Anima sana in corpore sano” (w zdrowym ciele zdrowy duch) jest mi szczególnie bliska. Uprawiam długodystansową jazdę na rowerze, bieganie, tenis stołowy, wspinaczkę górską, piesze wędrówki…
... które zaczęły się w towarzystwie ojca.
Tak. Tata zabrał mnie na Orlą Perć, najtrudniejszy, jak się uważa, szlak tatrzański po polskiej stronie. Mogłem mieć wtedy osiem, najwyżej dziesięć lat. Wspinaczka wymagała używania łańcuchów, klamer, drabinek. Ja wówczas, jak łatwo można sobie wyobrazić, wytrawnym turystą nie byłem, już przy pierwszych łańcuchach darłem się wniebogłosy, że tata zabrał mnie w jakieś straszne ostępy, przepaści i że zaraz spadnę. Byłem wściekły, wykrzyczałem, że nigdy więcej w życiu na żadną wycieczkę z nim się nie wybiorę. Po czym, kiedy wróciliśmy do domu, pierwsze, co powiedziałem, to „dokąd teraz idziemy?”. Tato zaszczepił we mnie miłość do gór i miłość do roweru…
To prawda, że ma pan kilka rowerów?
O tak, żeby mieć wybór ze względu na trasę. Na dłuższe dystanse używam rowerów crossowych lub trekkingowych. Jeżdżę na długie dystanse, ale i do pracy, bo rower traktuję też jako środek lokomocji po mieście. Tata nie jeździł na uczelnię, tylko na wycieczki pod Kraków. Miał taki piękny, biały rower, sprowadzony aż z Indii, z wygrawerowanym dzwonkiem. Jego głęboki dźwięk do dzisiaj wspominam.
Jeszcze na moment wróćmy do poezji: z biegiem czasu pisanie wierszy stało się dla pana ważne?
W dalszym ciągu pozostaje na dalszym planie, bardziej „u siebie” czuję się w górach. Jak wspomniałem, odczuwam dużą dewaluację słów i staram się nie dokładać cegieł do tej chwiejącej się językowej i literackiej wieży Babel. Piszę w przypływie nieznanych wcześniej konstrukcji słownych, kiedy objawia się możliwość wypowiedzenia czegoś, co niewypowiedziane. Raz na dwa, trzy lata.
Polityka, choć niechciana, wciąż jest obecna w życiu obu panów. Stosunkowo niedawno ojciec uznał za stosowne podpisać protest w sprawie Grzegorza Gaudena, zdjętego ze stanowiska dyrektora Instytutu Książki. Pan także by to zrobił?
Uznaję wyższość kompetencji nad politycznymi uwarunkowaniami, dlatego zmiana na pozycji szefa Instytutu, motywowana, jak sądzę, rozliczeniami z poprzednią ekipą, wedle mojej oceny nie była lekiem na całe administracyjne zło. Kultura jest specyficzną dziedziną, która jak najdalej powinna trzymać się od ideologii, a można zauważyć ze strony nowych władz pewne pokusy w tym kierunku. Aczkolwiek wyrażam tę opinię z pewną powściągliwością, ponieważ żadna z politycznych partii nie potrafiła właściwie zarządzać kulturą. Może to i dobrze, że niektóre rządy nie przywiązywały do kultury wielkiej wagi, dzięki czemu mogła się rozwijać. Dostrzeganie w niej roli oręża ideologicznego jest jeszcze gorsze.
Tegoroczna Nagroda Wisławy Szymborskiej, którą otrzymał pan za tomik „Drożdżownia”, została odebrana jako gest polityczny.
Specjalnie tego nie odczułem, mało czasu spędzam w przestrzeni internetowej i trudno mi się do tego odnieść. Niemniej uwagi dotyczące politycznej motywacji tej nagrody wydają mi się absurdalne i nietaktowne. Sam brałem udział w jury poważnych nagród, choćby Angelusa, i kiedy spieraliśmy się o różnych autorów, nigdy nie padały argumenty o ich koneksjach politycznych. Spory zawsze dotyczyły artystycznych walorów tekstu.
Jak ojciec przyjął pana wiersze?
Obserwuję, z jaką uwagą śledzi recenzje „Drożdżowni”. Kiedy wydałem swój pierwszy tomik - najpierw nie pokazałem go ojcu ze strachu, że go skrytykuje - okazało się, że nie tylko go przeczytał, ale i o nim napisał. Była to pierwsza recenzja, jaka ukazała sie po wydaniu zbioru. Z niej dowiedziałem sie, że bardzo mu się podobał.
Odczuwa pan ciężar lub przywileje wynikające z faktu, że siostra została pierwszą damą?
W żaden sposób. Ta sytuacja niczego nie zmieniła. Mamy bardzo dobry kontakt, tyle że rzadki.
Przybyło rozmów o polityce?
U nas nigdy, zwłaszcza przy stole, nie mówiło się o polityce. Było zawsze dużo ciekawszych tematów.
W pana najbliższych planach jest miejsce na poezję?
Przede wszystkim czeka mnie praca przekładowa. Od niedawna jestem redaktorem serii wydawniczej Uniwersytetu Jagiellońskiego, w której publikujemy opracowania dotyczące ruchów awangardowych w Europie Środkowej, a od nowego roku będę również redaktorem dwu innych. Zostałem także wytypowany do przełożenia na polski tomu mołdawskiego poety Dumitru Crudu w ramach nagrody Europejskiego Poety Wolności. Ponadto przygotowuję blok serbski dla „Literatury na Świecie”, w której pracuję, i będę kończył własną książkę na temat surrealizmu rumuńskiego. Trochę tych planów jest.
Rower będzie musiał poczekać?
Od marca, kiedy ubędzie mi zajęć na uczelni, mam zamiar rzucić się w wir rowerowych i górskich wypraw. Będzie to moment bycia sam na sam z sobą, czas, by pomyśleć i odseparować się od codziennego życia. Pracę na uczelni, poety, tłumacza traktuję jako miłe hobby, swojego rodzaju dodatek do powinności przebywania z naturą, w górach, w lesie. Wtedy czuję się najbardziej wolny.
Rzeczywiście nie podziela pan politycznych poglądów Andrzeja Dudy?
Jestem negatywnie nastawiony do polityki w ogóle, uważam, że ta uprawiana w Polsce zasługuje jedynie na wzruszenie ramion. Szczerze mówiąc, żadna z sił obecnych na scenie politycznej nie odpowiada na potrzeby społeczeństwa. Politycy wydają się kompletnie oderwani od rzeczywistości, o czym także mówiłem w wywiadach. Ja i moja rodzina jesteśmy zwolennikami wszelkiego rodzaju ruchów lokalnych, oddolnych, mających na celu poprawę życia mieszkańców miasta, gminy, dzielnicy. I uważam za sukces ostatnich lat to, że takie ruchy coraz częściej przebijają się do świadomości społecznej.
Znalazł się pan w korzystnej sytuacji: to i owo mógłby pan podpowiedzieć szwagrowi...
Nigdy nie rozmawiam z nim na takie tematy, ponieważ uważam, że polityk ma prawo robić to, co sam uważa za właściwe. Jeśli sprawując urząd, kieruje się własnymi poglądami, jeśli sądzi, że są słuszne, nie powinno się go od tego odwodzić. Co najwyżej wyrażać dystans.