Katarzyna Janiszewska

Wybuch zabrał mu wszystko. „Nie pytam Boga, dlaczego ja”

Andrzej Florek w wybuchu gazu stracił wszystko: dom, żonę. Ale nie ma pretensji do Opatrzności. - Jak się wierzy w Boga, to wiele spraw rozwiązuje Fot. Michał Gąciarz Andrzej Florek w wybuchu gazu stracił wszystko: dom, żonę. Ale nie ma pretensji do Opatrzności. - Jak się wierzy w Boga, to wiele spraw rozwiązuje - mówi.
Katarzyna Janiszewska

Andrzej Florek ze Starej Wsi pod Limanową w wybuchu gazu stracił dom i żonę. Sam, mocno poparzony, myślał tylko o tym, by ratować syna, na którego zawalił się regipsowy strop. Od wypadku minęło pięć miesięcy. Nowy dom już stoi. Materialne sprawy to głupstwo. Ale poparzone ręce cały czas bolą, a żona przychodzi w snach.

Gdy otworzył oczy, wyrwany nagle ze snu, zobaczył nad sobą niebo gwiaździste. W pierwszej chwili nie mógł się zorientować: gdzie jest i co się z nim dzieje. Kładąc się spać dnia poprzedniego, miał nad głową sufit. Teraz sufitu nie było, ścian też nie. Z domu zostały fundamenty.

Żona stała pośrodku tej pożogi, w bieliźnie tylko. Zdążyła widać zdjąć nocną koszulę i zaczęła się ubierać, chcąc iść do obory wydoić krowy. Wstała wcześniej od niego, zawsze tak wstawała, odkąd byli razem, prawie trzydzieści lat. Za to ostatnia kładła się spać. Lubiła oglądać seriale.

Dom

Andrzej Florek - 64-letni gospodarz ze Starej Wsi pod Limanową - codziennie przyjeżdża na swoje podwórko, dogląda, jak idzie budowa.

- Eee, tak się plątam, pomagać to nie pomagam, bo ręce jeszcze nie takie chwytne jak dawniej - mówi. - Kawy, herbaty zrobię robotnikom. Tutaj czas szybciej leci. Człowiek nie siedzi sam, nie myśli, tylko się czymś zajmie. Raźniej tak.

Dom zgrabny, piętrowy już stoi na działce, dokładnie w tym miejscu, co poprzedni. Dachu jeszcze nie ma, ale drewno w tartaku czeka, lada dzień mają przywieźć. Zanim się ten nowy dom otynkuje, przykryje, zrobi ściany działowe, trochę czasu minie.

- Tak by było dobrze, żeby się do Bożego Narodzenia udało wprowadzić - mówi Andrzej, dobroduszny z twarzy. - Robota jak na razie idzie do przodu, zobaczymy.

Sny

Żona śniła się Andrzejowi kilka razy. Kiedyś śniło mu się, że robią coś razem w polu, kopki stawiają, czy przy ziemniakach. Innym razem Irena wołała go na obiad. To zawsze były przyjemne sny.

Pobrali się w 1978 roku, a jeszcze przed ślubem cztery i pół roku chodzili ze sobą. Ona, wesoła dziewczyna, ładna, miła, pracowała jako szwaczka w „Limanowiance”, nieistniejącym dziś zakładzie. On był kierowcą w Rejonowej Spółdzielni Zaopatrzenia i Zbytu w Limanowej (przepracował 40 lat), wcześniej uczył się na rzeźnika.

Pierwszy syn urodził im się dwa lata po ślubie. Później dwie córki. I kolejny syn.

Byli zgodni, charaktery mieli podobne, dobrze im było ze sobą.

- Lubiliśmy sobie z żoną „pobaciarzyć” - wspomina Andrzej. - Nawet po ślubie chodziliśmy po prywatkach, po remizach. Kiedy była zabawa, to zabawa. A kiedy praca, to praca. Ona lubiła gospodarować i ja też.

Mieli niewielkie gospodarstwo.

Z dwunastu kurek uratowały się cztery. Króliki - nie przeżył ani jeden. Koty sypiały w oborze, na strychu, też zginęły. Tak samo cztery krowy, powiązane w stajni. Cielaki wyrzuciło do ogrodu.

Pożoga

Była styczniowa niedziela 2016 roku, mroźna, jak to w górach. Andrzej z Ireną odpoczywali, przed południem poszli do kościoła. Przyjechała do nich córka z mężem i wnuczką na obiad. Zaczynały się ferie i mała chciała zostać u dziadków, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Całe szczęście, że nie została, myśli dzisiaj Andrzej.

Wieczorem trzeba było oporządzić zwierzęta. Jak to na wsi.

W poniedziałek Irena obudziła się pierwsza, dochodziła godz. 6. Włączyła światło...

Rura z gazem, która szła pod ziemią, musiała być gdzieś pęknięta. Siła wybuchu była tak wielka, że rozsadziła drewniany domek, rozpadł się w drzazgi. Drzwi wejściowe przeleciały przez podwórko, a później oknem w garażu na wylot, tuż nad bagażnikiem samochodu.

Deski ze ścian - grube drewniane belki - porozrzucało aż do drogi, to będzie z siedem metrów. Dach rozerwało na strzępy, z nieba leciały płonące kawałki drewna i blachy. Armagedon. Obora była połączona z domem, w jednym ciągu, z kuchni można było przejść prosto do zwierząt. Z niej też nic nie zostało.

Zaraz po wybuchu gazu całe obejście stanęło w płomieniach.

- Nie słyszałem huku - mówi Andrzej. - Obudziło mnie gorąco. Byłem w takim szoku, że nie czułem bólu. Pierwsze co, to pobiegliśmy z żoną ratować syna. Nie myślał człowiek o sobie.

Najmłodszy, 23-letni Michał, cały czas mieszkał przy rodzicach. Niedawno wyremontował swój pokój na nowocześnie: z efektownymi światłami, rozmaitymi bajerami, regips położył na suficie, zamiast starych desek.

Tego ranka mama budziła go do pracy, chciała zaparzyć kawy. On niby wstawał, ale jeszcze polegiwał, trochę się ociągał. Już miał się podnieść z łóżka, kiedy cały ten regipsowy strop runął prosto na niego.

Andrzej: - Syn miał śmierć w oczach, mówił mi później. Tchu nie mógł złapać, już mu powietrza brakowało w płucach. Tymi rękami siekierą żem wyrąbywał dziurę w regipsie - patrzy na swoje dłonie, na których skóra jest ciemniejsza, twardsza, grubsza, bo przeszczepiona z uda. - Jakby to było drewno, to bym nie dał rady wyciupać. Żona wyciągała poduszki, kołdrę, żeby mu choć co poluzować. Jakeśmy mu wpuścili powietrza, dopiero omocniał. Nie mogliśmy syna wydostać. A jego już parzyło od pożaru w stopy. Strażacy trochę strop podnieśli, wtedy się obrócił, zaparł łokciami i na siłę wyrwał te nogi.

Kiedy strażacy dogaszali resztki dobytku Andrzeja, on nie czuł nic. Ani zimna, choć na bosaka, w jednej skarpetce, stał na śniegu. Ani tego, że ma poparzoną prawie jedną trzecią ciała, skórę z rąk zdartą do krwi. Z pożaru wyszedł o własnych siłach. Irena przytomna, tak się zdawało, działała energicznie, pomagała ratować syna. Najwidoczniej w szoku, jakimś stuporze. Tak się czasem zdarza, że człowiek, już martwy prawie, nabiera ogromnej siły, za wszelką cenę trzymając się życia.

Dopiero później zaczęła się trząść cała, czy bardziej z zimna, czy z bólu, trudno powiedzieć. Mąż wysłał ją do sąsiada, tam ją okryli kurtką, bo Irena cały czas tylko w tym biustonoszu i figach. Do karetki wsiadła sama. Jeszcze rozmawiała, opowiadała o tym, co pamięta z wypadku.

W szpitalu wprowadzono ją w stan śpiączki farmakologicznej. Jej ciało było poparzone w 90 procentach. Można powiedzieć, że spłonęła żywcem. Nie odzyskała już przytomności.

Ręce

Wiosenne przedpołudnie. Andrzej owija poparzone ręce elastycznym bandażem. Naciąga uciskowe rękawiczki. Musi je nosić kilka godzin każdego dnia, żeby ta nowa-stara skóra nie stwardniała, żeby nie robiły się zrosty. Więc smaruje dłonie, masuje, jeździ na rehabilitacje. A i tak bolą cały czas.

- W szpitalu dawali leki przeciwbólowe, mocne jak narkotyki, tylko lekarz mógł przepisywać - opowiada. - Raz tabletki odłączyli, bo chcieli zobaczyć, czy mam czucie, czy receptory nie spalone, to jakbym się w piekle znalazł. Paliło, jakbym ręce w żar włożył. Krzyczałem strasznie, bo to ból nie do opisania.

Wybuch gazu zabrał mu wszystko. Żadna pamiątka mu po żonie nie została, ani jedno zdjęcie, tyle ma, co od ludzi dostał, co ktoś im robił: na weselu, na rodzinnych uroczystościach.

- Choć czasem, to może i lepiej, że nic nie mam, mniej wspominam - zastanawia się. - Nie jestem na tyle jeszcze mocny, dusi mnie coś, jak dużo o tamtym rozmyślam. A mazać się nie wypada. Syn zamknął się w sobie, nie chce rozmawiać, zrobił się nerwowy, wybuchowy. Dużo pali, jednego papierosa za drugim. Jak sobie wspomnę, że nie mogę mu pomóc, to mnie aż serce ściska z tej bezsilności. Zawsze się starałem pomagać dzieciom, a wtedy nie dałem rady.

Krzyż

Przez okno w nowym salonie widać zielone wzgórza, lasy i górę Golców. Za nią jest góra Ostra, a bardziej na prawo góra Mogielnica. Piękna panorama działa kojąco na duszę. W starym domu też tak było: okna wychodziły na południe, zawsze było cieplutko. Pod oknami Irena sadziła kolorowe kwiaty, które wnuczka zrywała, ile razy odwiedzała dziadków. Przy ścianie rosły słodkie i pachnące pomidory malinówki, soczyste od nadmiaru słońca. Irena lubiła mieć coś swojego: a to truskawki, czernicę ogrodową, nawet brzoskwinki. Kupowała różne nowości i sadziła.

- Na pewno by się tu żonie podobało, wnuki by po domu biegały - zamyśla się Andrzej. - I dawniej biegały, choć dom stary, ale dobrze się tu czuły.

Tak my sobie spokojnie żyli, pracowali. Dzieci odchowane, wnuki przyjeżdżały, to zawsze się im coś dało z gospodarki: to mleko, to jajko, trochę mięsa. Fajnie było. Nawet tak ostatnio mówiliśmy, że wszystko się nam układa, roboty ubywa.

W Andrzeju nie ma wyrzutów pod adresem Opatrzności, ani pytania: dlaczego ja?

Stało się i trudno. Trzeba żyć do przodu. Nikt nie przewidzi, co mu jest pisane. Kogo Pan Bóg miłuje, tego i krzyżuje

Mówi: Stało się i trudno, trzeba żyć do przodu. Nikt nie przewidzi, co mu jest pisane. Kogo Pan Bóg miłuje, tego i krzyżuje. Jak się w Boga wierzy, to dużo spraw rozwiązuje.

Epilog

A jednak łzy stają mu w oczach. Ociera twarz, trochę niezgrabnie, nie w pełni jeszcze władną ręką. I dodaje, trochę jakby na usprawiedliwienie chwili słabości: - Tak mówią, że do dwóch lat człowiek będzie się z tym męczył.

Więc to znaczy, że ktoś zmierzył długość rozpaczy i cierpienia?

Współpraca: Bartosz Dybała

Katarzyna Janiszewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.