Wracam na tor. Robię to dla Krystiana, dla siebie i by zagrać na nosie hejterom
Jacek Rempała rok temu stracił syna, który zmarł na skutek wypadku podczas meczu żużlowego. Jego powrót do sportu dzieli środowisko żużlowe. Dla wielu to pomysł niezrozumiały i chybiony.
Niespełna rok temu na torze w Rybniku pański syn, Krystian, ulega śmiertelnemu wypadkowi. Niby mówi się, że czas goi rany. Ale - tak z ręką na sercu - naprawdę da się dojść do siebie po takiej traumie?
Można, wiem to po sobie. Na pewno moja żona przeżywa to wszystko inaczej, bo to przecież mama Krystiana. Ale wie pan, mimo wszystko jednak trzeba żyć. Choć rzeczywiście na wiele spraw patrzę już zupełnie inaczej. Wiem natomiast jedno, że Krystian patrzy na mnie z góry. I to jest największa motywacja. Tak do życia, jak i do sportu.
Decyduje się pan wrócić na tor. Wcześniej musiał pan uzyskać licencję. Trudno było przeskoczyć przez cały ten proces badań, egzaminów?
To nie chodziło o „przeskoczenie” licencji. Bo tak w ogóle, to Główna Komisja Sportu Żużlowego nie powinna mnie do czegoś takiego nominować. Z tego, co wiem, to Jacek Gollob siedem lat nie jeździł na żużlu i żadnych licencji nie musiał odnawiać. A ja jeździłem jeszcze w 2014 roku, przestałem dopiero rok później.
Dziś nie podam ręki Kacprowi Worynie, bo po całej tragedii zachował się dla mnie karygodnie
Jakie są fakty? Otóż takie, że zrobiłem badania psychotechniczne i Główna Komisja powinna się zgodzić na moje starty bez odnawiania czy uzyskiwania jakichkolwiek licencji. Jestem przecież doświadczonym zawodnikiem.
Ale po drodze spotyka pana wielka tragedia, związana ze sportem, który przez lata pan uprawiał…
I pojawiają się też głosy kilku ekspertów, że nie powinienem jeździć i wracać do żużla. I ten fakt, te wypowiedzi, złożyły się na to, że utrudniano mi powrót na tor i otrzymanie licencji. Jednak argumentem nie był wypadek mojego syna, ale fakt, że nie wystartowałem w żadnych zawodach. Z teorii zostałem zwolniony.
Jednak PZMot podważył moje badania psychotechniczne i oddał je do ponownego rozpatrzenia przez biegłego niezależnego psychologa.
Nie myślał pan w pewnym momencie, że to może z troski o pana, a nie ze złośliwości?
Nie wykluczam, że też być może z troski. Tylko że ja od czerwca ubiegłego roku cały czas trenowałem. Wychodziłem z domu i szedłem na tor. To też mi pomagało w tamtych trudnych dniach.
Słychać żal w pana głosie pod adresem działaczy.
Bo trochę żalu mam. Naprawdę nie było powodów, by w czymkolwiek utrudniać mi uzyskanie tej licencji. Straciłem przez to pół roku. Ale postanowiłem sobie, że mimo wszystko tę licencję uzyskam i wreszcie dopiąłem swego. To jest najważniejsze. Zaliczyłem badania u psychologów i psychiatrów.
Zresztą takie badania robiłem od dziesięciu lat, bo obligował mnie do tego wiek. Każdy żużlowiec po ukończeniu 35 lat musi się poddawać badaniom psychotechnicznym. Teraz miałem badania od trzech psychologów i psychiatrów, którzy nie mieli nic przeciw temu, żebym wrócił na tor. Innych testów w ogóle nie powinienem zdawać.
Postanowiłem i zawziąłem się w sobie, że tę licencję uzyskam. Bo tylko ci ludzie coś osiągają, którzy się nie poddają. Postanowiłem przy okazji jeszcze jedno. Że to ja zdecyduję, czy i w jakich zawodach wystartuję i kiedy ewentualnie skończę jazdę i karierę. Naprawdę, nie muszą tego robić i nie będą robili tego za mnie działacze.
Pan chciał licencję uzyskać, by uczcić pamięć swego syna, czy robił pan to, żeby sobie czy innym coś ważnego udowodnić? A może po prostu brakowało panu na przykład adrenaliny oraz atmosfery meczów czy żużlowego parku maszyn?
Faktem jest, że w 2014 roku powiedziałem sobie, iż moim marzeniem jest wystartować w jednym biegu z Krystianem, wygrać 5:1 i poświęcić się później wyłącznie karierze mojego syna.
Były takie biegi, kiedy razem stawaliście pod taśmą.
Tak, choćby w 2014 roku. Ale później też jeździłem i trenowałem z Krystianem czy z innymi chłopakami. Ba, objeżdżałem tych, którzy na co dzień startowali w lidze.
Ale rzeczywiście licencję zdobyłem też dla Krystiana, który dał mi wsparcie, żeby się nie poddawać. Właściwie to powiem panu szczerze, że tę licencję zdobyłem siłą. Siłą własnego charakteru, ale także siłą Krystiana, którego obecność odczuwałem. Trenowałem, choć wielu mi przeszkadzało.
Żona nie mówi panu: „Jacek daj sobie już spokój z tym żużlem”, córka Martyna nie odwodzi pana od startów?
Były rzeczywiście takie rozmowy. Słyszałem niejednokrotnie głosy odradzające mi powrót na tor. Ale ja już na zawsze będę w tym środowisku.
Jak pan przyjął ten cały hejt internetowy, który wylał się przy okazji pańskiego powrotu do speedwaya?
Cóż, nie mogę zrozumieć niektórych osób, na przykład pana Krzystyniaka, chociaż wiem, że przed pięcioma laty przeżył tragedię podobną do mojej. Może to tłumaczy jego emocjonalne wypowiedzi pod moim adresem. Jednak każdy człowiek jest inny i każdy z tragedii, które przeżywa, wychodzi inaczej.
Co do hejtu, który spadł na mnie, ale także i na moją córkę ze strony niektórych kibiców - cóż, w trakcie kariery spotykałem się niejednokrotnie z podobnymi sytuacjami i poniekąd można się na to uodpornić.
Powiem więcej, licencję zrobiłem także właśnie na przekór hejterom, którzy chcieli zrobić ze mnie kogoś nienormalnego i wyrzucić mnie poza nawias środowiska żużlowego. Czując wsparcie Krystiana, nie poddałem się.
Ale jest też druga strona medalu. Pan zapytał o hejt, a jest wielu ludzi, którzy okazują nam wsparcie, którzy odwiedzają grób Krystiana. Dziękuję im za to. Mam nadzieję, że będą nadal ze mną w kolejnych latach kariery.
Wiek nie jest dla pana żadnym balastem? Liczy pan sobie już 46 wiosen…
Wiek nie ma tu żadnego znaczenia. Na torze ścigają się starsi ode mnie. Byli też zawodnicy, którzy kończyli kariery w wieku 50 lat. W moim przypadku, mam licencję, będę trenował. Wszystko zależało będzie od formy. I pod tym kątem będą skrojone moje starty w turniejach czy lidze.
Kiedy dziś siada pan na motocykl, żeby się ścigać, towarzyszy panu ułańska fantazja, którą miał pan dwadzieścia czy trzydzieści lat temu? Czy też odruchowo przykręca pan manetkę gazu?
Fantazję to może rzeczywiście kiedyś miałem, choćby na początku kariery. Ale nigdy jakoś przesadnie nie ryzykowałem. Teraz moim dużym atutem jest zdobyte na torze doświadczenie. Ale nadal każdy bieg, mecz czy turniej jednakowo mnie cieszy i mobilizuje.
Porażki pana nie deprymowały?
Oczywiście, trafiały się słabsze mecze, po których był tak zwana „dolina”, ale nazajutrz zapominałem o tym, jechałem na trening i mocno pracowałem. Zawsze lubiłem walkę, co zaprocentowało w ostatnich miesiącach.
Pan to sobie życia poza żużlem raczej nie wyobraża…
Kiedyś sobie wyobrażałem. Ale i tak przez cały czas pracowałem przy silnikach i to cieszy, kiedy zawodnicy byli czy są zadowoleni z mojej pracy.
Wiek nie ma tu żadnego znaczenia. Na torze ścigają się starsi ode mnie.
A za chwilę pojadę na trening i może okaże się, że wkrótce wystartuję w jakichś zawodach. I będę jeździł, dopóki będzie mnie to cieszyć.
Młodzi przez szacunek dają panu fory na torze?
Nieraz to ja chłopakom daje fory (śmiech). Na treningach jeździmy jak równy z równym. Nikt się nie oszczędza. I to mnie dodatkowo motywowało do uzyskania licencji. Że cały czas „jestem w gazie”.
Na co stać tarnowską Unię w tym sezonie?
Na powrót do ekstraligi. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie awansowali.
Na koniec. Poda pan rękę Kacprowi Worynie?
Dziś? Nie, nie podałbym mu ręki. Cały czas mam w pamięci jego karygodne zachowanie po tragedii, w efekcie której zginął mój syn Krystian. Mam żal do Kacpra Woryny i jako ojciec, i jako sportowiec. Ale zdaję sobie też sprawę, że może on także przeżywać całą sytuację. Może kiedyś podam mu rękę, ale dziś jeszcze nie.