Wracam do Łodzi, szukam tu wybawienia - artystycznego [ROZMOWA]
Aktor i reżyser Tomasz Karolak, założyciel i dyrektor artystyczny warszawskiego Teatru IMKA, zapragnął realizować z łódzkim Teatrem Nowym im. Kazimierza Dejmka projekt DuoPolis Kulturalne Warszawa-Łódź. Opowiada nam, co chce osiągnąć...
5 listopada rozpoczął się 4. Festiwal Polska w IMCE w Warszawie, czyli w Pana prywatnym teatrze. Festiwal otworzy spektakl łódzkiego Teatru Nowego "Kobro" w reżyserii Iwony Siekierzyńskiej z Moniką Buchowiec w tytułowej roli. Niedawno zaś IMKA pokazała na scenie łódzkiego 'Nowego" przedstawienie "Dzienniki" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Tak się rodzi zapowiadane DuoPolis Kulturalne Warszawa-Łódź?
To początek. Plany są olbrzymie, pozwólmy im się realizować i proszę rozliczać nas dopiero z efektów.
Łódź powinna się bać?
Nie, dlaczego!? Raczej mocno liczyć na korzyści.
Zacznijmy od początku. Nawiązanie współpracy z łódzkim Teatrem Nowym imienia Kazimierza Dejmka to dla Pana powrót do artystycznych korzeni. Tu zdobywał Pan szlify aktorskie, pierwsze doświadczenia jako asystent, i to samego patrona łódzkiej sceny. Jakie temu towarzyszą emocje? Grupa aktorów, z którymi Pan trafił do „Nowego” miała szczególny start...
Rzeczywiście, nie zostaliśmy dobrze przyjęci. Gdy o projekcie DuoPolis zacząłem rozmawiać z dyrektorem naczelnym Teatru Nowego Krzysztofem Dudkiem, przy aprobacie dyrektora artystycznego Andrzeja Barta, wszystko do mnie wróciło. Na fali czystej euforii artystycznej i ewentualnej przyjemności współpracy - bo już jesteśmy w tym czasie, że nie musimy nikomu niczego udowadniać - nagle pojawiło się wspomnienie niezbyt miłego przyjęcia grupy aktorskiej, która trafiła w 1999 roku do „Nowego” razem z Mikołajem Grabowskim, który obejmował tu wówczas dyrekcję.
Szczerze mówiąc, do dzisiaj nurtuje mnie - a obserwowałem to pracując już w Warszawie - dlaczego ten fantastyczny okres dyrekcji Mikołaja Grabowskiego z Tadeuszem Słobodziankiem, który był dramaturgiem teatru (a to oni przecież namówili do powrotu do „Nowego” Kazimierza Dejmka), nie jest hucznie wspominany, nawet w annałach tej sceny. Mimo że w ciągu tych trzech lat powstały tu wspaniałe przedstawienia, a teatr zaczął uczestniczyć w najważniejszych polskich festiwalach, „Prorokiem Ilją” szereg z nich wygrywając. Pracując tutaj cały czas mieliśmy poczucie obcości, sygnał: wy nie jesteście z Łodzi. Nigdy nie zapomnę dnia, gdy przyjechałem z radością na pierwszą próbę do „Nowego” i na stacji benzynowej w Łodzi zobaczyłem gazetę z tytułem „Magiczna liczba dwanaście”, pisano tam alarmująco: „dwunastu aktorów przychodzi z Krakowa do Łodzi”. Przestraszyłem się, bo myślałem, że teatr łączy wszystkich: dla mnie nie ma znaczenia gdzie i skąd jestem, dla mnie ma znaczenie w jakiej idei biorę udział. Pracowałem w swoim życiu w Krakowie, w Opolu, w Warszawie, w Gdańsku, w Szczecinie - zawsze ważna była dla mnie idea, sens. Tutaj musieliśmy walczyć z materią.
Może to była dobra szkoła, a i przykład łódzkiej rezerwy... W Łodzi jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że o wszystko musimy walczyć.
Można to i tak zinterpretować, bo tak naprawdę spełnienie przyszło do nas, gdy już z Łodzi wszyscy odeszliśmy. Grabowski pojechał do Krakowa, by zostać dyrektorem Starego Teatru, większa część z tej grupy aktorów wyruszyła z nim, a ja znalazłem się wśród tych, którzy przenieśli się do Warszawy. I mam wrażenie, że także w Łodzi tamten okres jest dziś lepiej oceniany.
Jest więc stres?
Jest, poważny, ale też motywacja. Chcę podkreślić, że nie jest to sytuacja, iż przyjeżdżają gwiazdy z Warszawy i chcą się tu panoszyć, dowartościowywać. Mamy świadomość, że sensowne przedstawienie jest bardzo trudno zrobić, w Warszawie nawet trudniej, bo tam aktorzy są bardzo zajęci. Efekt jest taki, że ja przy sukcesie artystycznym mojego teatru, czego dowodem są nagrody, niezwykle rzadko gram te tytuły, bo nie mogę zebrać wszystkich aktorów. Dlatego wsparcie samorządowej sceny i stałego zespołu aktorskiego, który zresztą dobrze znam, jest dla robienia dużych inscenizacji wybawieniem. Nas na to nie stać, wspólnie zaś możemy to zrobić. A Warszawa jest pod tym względem wdzięcznym rynkiem, jeżeli się takie przedstawienia ma. Z mojej strony, co deklaruję, jest czysta energia i intencja robienia dobrych spektakli. Akurat tak się złożyło, że tematy, które w najbliższym czasie będziemy poruszać, są łódzko-warszawskie. Bo takim jest bohater pierwszej wspólnej premiery, czyli Komeda. Podobnie jest z planowaną „Karierą Nikodema Dyzmy”, czy widowiskami o Janie Karskim i Jerzym Kosińskim. Pierwszym egzaminem będzie premiera w grudniu „Komedy” w reżyserii Leny Frankiewicz na małej scenie Teatru Nowego i potem w mojej małej przestrzeni, a egzaminem dużym będzie planowana na 10 marca premiera „Wielu demonów” Pilcha w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, z pomieszaną obsadą naszą i „Nowego”.
Zastanowienie, ale i niepokój wywołuje sytuacja, w której teatr dotowany podejmuje tego rodzaju współpracę z teatrem prywatnym. Pana zdaniem to przyszłość?
Zdecydowanie. Sytuacja w jakiej są polskie instytucje robi się ciasna, to już jest koniec starej formuły, rozpychamy się, szukamy nowych rozwiązań. Miałem już taki plan biorąc niedawno udział w konkursie na dyrektora Teatru Ateneum, podjąć próbę połączenia sceny państwowej i prywatnej w koprodukcjach. Spotkało się to z dużą aprobatą władz miasta, ale z pewną obawą zespołu. W momencie, kiedy dyrekcję Teatru Nowego w Łodzi objął Krzysztof Dudek, a więc człowiek menadżer, który zna takie przedsięwzięcia z Narodowego Centrum Kultury, to nasza rozmowa trwała pięć minut. Wyobrażam to sobie tak, że państwowa instytucja konstytuuje solidność przedsięwzięcia, ja daję swój autorytet artystyczny, który mam u najlepszych polskich twórców, bo w swoim teatrze dawałem im pełną wolność, razem zaś szukamy środków, głównie poza budżetem teatru na nasze przedsięwzięcia. Mogę powiedzieć, że prowadziłem rozmowy na temat realizacji przedstawień z takimi artystami, jak Krzysztof Garbaczewski, Monika Strzępka, Paweł Demirski, Remigiusz Brzyk, Paweł Świątek i oni chcą z nami pracować.
Czy fakt, że sam jest Pan teraz szefem teatru, zmieniło Pana myślenie o tym, co dla takiej instytucji jest ważne?
Oczywiście. Mogę przytoczyć pewną anegdotę. Mój brat jest kierownikiem planów filmowych i pracował z Romanem Polańskim przy filmie „Pianista”. I opowiadał kiedyś, że Polański wiedział nawet ile gwoździe kosztują. Ja też zakładając teatr musiałem dokładnie poznać finanse teatru i jego rentowność, czyli w Polsce brak rentowności, niezależnie czy to teatr państwowy czy prywatny. Dlatego taki teatr jak mój jest skazany na mecenat, który niestety został zamordowany i dziś jeżeli mówi się, że ktoś jest czyimś mecenasem, to od razu pojawia się myślenie, że jakaś tam machloja jest. Wziąłem na siebie też odpowiedzialność, by zmieniać tę mentalność.
Zderzam się przy tym z kompletnym brakiem humanistycznego wykształcenia u strony biznesowej, brakiem wyobraźni artystycznej i zrozumienia czym jest współtworzenie przedsięwzięcia kulturalnego. W pewnym momencie zrozumiałem, że sam nie dam rady, bez takiego zaplecza, pracowni, możliwości, jakie ma teatr państwowy. Do tego dochodzi ogromny potencjał zespołu Teatru Nowego. Wszystko jednak zależy od tego, jaka energia wokół projektu DuoPolis się teraz narodzi, czy wszyscy będą chcieli w to wejść, czy dostaniemy chociaż carte blanche na to, by pokazać, co chcemy osiągnąć. Ja mogę zapewnić, że aktorzy Teatru IMKA będą tu przyjeżdżać grać z przyjemnością.
Pan tu o sztuce, a zaraz do tego „przypną” się politycy i urzędnicy, i ci którzy chcą na tym coś zarobić, i zacznie się „rozgrywanie” zupełnie innych interesów. Sam Pan wie, że zaangażowanie się w politykę ciągnie się za człowiekiem latami. Nie boi się Pan tego?
Mówi pan o moim zaangażowaniu w kampanię Bronisława Komorowskiego. Jestem aktorem, ale i człowiekiem, więc mogę wyrażać swoje zdanie i popierać kogo uważam. Przyjmuję również wybór społeczeństwa bez negacji, nie chcę wyjeżdżać z tego kraju. Ale rzeczywiście, nie chcę się już więcej mieszać w politykę, zobaczyłem na czym te szachy polegają, dziękuję, to nie dla mnie. DuoPolis zaprezentowałem w urzędach w Łodzi i Warszawie. Na razie nie wyczułem jakichś politycznych aspiracji, a wierzę, że przy czystości formuły artystycznej nikt nam nie zagrozi. Informowaliśmy o naszym projekcie również ministerstwo kultury i spotkaliśmy się z życzliwym przyjęciem.
Cały czas zastanawiam się, o co Pana podejrzewać...
Proszę nie podejrzewać. Jestem trochę może nie z żebra, ale z przedramienia Dejmka. Przez trzy ostatnie lata jego życia, byłem tu w Łodzi obok niego, byłem jego asystentem. Doskonale wiem, że trzeba być twardym. Ale wiem też, że nie można być fałszywym. Proszę dać mi szansę pokazania, że warto mi zaufać.
Rozmawiał Dariusz Pawłowski