Paweł Kukiz-Szczuciński, lekarz mieszkający pod Kielcami i pracujący w Staszowie regularnie wyjeżdża w rejony objęte wojną, by nieść pomoc poszkodowanym. Jak wygląda wojenne piekło oczami medyka?
Luiza Buras-Sokół: - Na co dzień pracuje pan na oddziale pediatrycznym szpitala w Staszowie. Czasami jednak opuszcza pan bezpieczną Polskę, by wyruszyć na misje humanitarne na Bliski Wschód. Jakie miejsca już pan odwiedził?
Dr Paweł Kukiz-Szczuciński: - Moje wyjazdy nie ograniczają się jedynie do Bliskiego Wschodu. Jeśli chodzi o tamte tereny, byłem na granicy syryjsko-libańskiej w prowincji Akkar - to bezpośrednia linia graniczna, bardzo blisko miasta Homs, które było i jest w tej chwili bombardowane. Tam, w ramach Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, współpracuję z kliniką w miejscowości Bire. Oprócz tego byłem z tą samą organizacją na miesięcznej misji humanitarnej w Kurdystanie. To część Iraku położona w bezpośredniej bliskości miasta Mosul. Tam wraz z trójką kolegów pracowaliśmy na oddziale ratunkowym pomagając miejscowej ludności oraz uchodźcom.
Jak wygląda tam sytuacja medyczna? Co zastał pan na miejscu?
Realia pogranicza syryjsko-libańskiego i realia Kurdystanu są zupełnie inne. W Libanie mieszka 4 miliony obywateli, a od momentu wybuchu wojny w Syrii przybyło 1,5 miliona uchodźców, jednak w przeciwieństwie do Jordanii nie utworzono obozów. Ludność w koordynacji z organizacjami zajmującymi się problematyką uchodźczą przemieszana jest z uchodźcami. W praktyce wygląda to tak, że mieszkają oni w różnego rodzaju miejscach, zazwyczaj w bardzo skromnych warunkach, garażach, szopach. Ponieważ jest ich bardzo dużo, a sytuacja z wojną w Syrii doprowadziła do znacznej pauperyzacji ludności libańskiej, stara się ona jakoś ratować i czynsze za takowe miejsca są znaczne, nawet około 100 dolarów miesięcznie. Zwykłe mieszkanie to koszt rzędu 500 dolarów.
Jednak organizacje takie, jak Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej wspierają uchodźców również w tej kwestii.
Tak, jest to bardzo ważny element tych działań. Przy pomocy sprawnie działającego systemu kart prepaidowych dofinansowywany jest przez pewien czas pobyt tych osób, do momentu, w którym nie staną na nogi. Największy problem to fakt, że uchodźcy to tacy sami ludzie, jak my. Wcześniej żyli w cywilizowanym świecie i nagle, z dnia na dzień wylądowali w jakimś garażu czy namiocie, bez środków do życia. Często przywożą ze sobą bardzo nowoczesne leki, których używali, dzieci są po zaawansowanych operacjach. I nagle są od tego odcięci stając się obywatelami drugiej czy trzeciej kategorii. To jest dramatyczna sytuacja. To tak, jakbyśmy my wylądowali nagle w jakimś namiocie z pomidorami gdzieś pod Bratysławą.
Widać w nich wolę przetrwania mimo wszystko?
Do dzieci, zwłaszcza tych małych, pewne rzeczy nie docierają. Dla nich to jest normalna sytuacja. To ich na pewno mobilizuje. Poza tym myślę, że gdy pojawia się realne zagrożenie życia, wraz z nim pojawia się też olbrzymia chęć przetrwania. Część osób jest oczywiście w głębokiej depresji, zdarzają się samobójstwa.
A jak wyglądała pomoc medyczna, którą miał pan tam nieść?
W Libanie mamy niewielką klinikę. Ja zajmowałem się głównie badaniem dzieci. W tej chwili jadę tam ponownie, by przeszkolić pracujący tam personel w zakresie badania pediatrycznego, neurologicznego, również psychiatrycznego. Zawieziemy im leki, nebulizatory. Dobrą duszą tego miejsca jest Rana Gabi, Polka o libańskich korzeniach, która jest koordynatorem misji. W Kurdystanie pracowałem na oddziale ratunkowym tamtejszego szpitala. Przyjeżdżały tam osoby z frontu walk z Isis, ponieważ szpital znajdował się kilkadziesiąt kilometrów od Mosulu.
Czy zdarzały się sytuacje, w których myślał pan z niepokojem o swoim bezpieczeństwie? Czuł się pan tam zagrożony?
Tak, raz gdy przeprowadzaliśmy reanimację, a te, jak wiadomo nie zawsze kończą się sukcesem, byliśmy otoczeni przez uzbrojonych po zęby kolegów osoby ratowanej. Niewątpliwie przelatywała mi przez myśl obawa, że ta akcja musi się udać. Ale bardziej baliśmy się tam porwań. Było takie zdarzenie, kiedy kierowca taksówki, którą jechaliśmy, pomylił drogi, mimo iż tłumaczyliśmy mu, że jedzie w kierunku przeciwnym do oczekiwanego przez nas. Upierał się, wiózł nas dalej, na szczęście zatrzymał się przy kolejnym szpitalu, o którym wiedzieliśmy, że się tam znajduje. To była bardzo nieprzyjemna sytuacja. Poza tym każdy samolot przelatujący nad szpitalem wzbudzał jakieś obawy, również i miejscowego personelu, ale wszystko skończyło się dobrze.
A ludzkie historie? Pamięta pan spotkanie z pacjentem, które na długo utkwi panu w pamięci?
Przez półtorej godziny reanimowaliśmy bardzo młodą dziewczynę, która prawdopodobnie w wyniku nierozpoznanej cukrzycy miała zatrzymanie akcji serca. Ten moment udało się nawet sfilmować ekipie telewizyjnej, która przygotowywała reportaż o wojnie w północnym Kurdystanie. Reanimacja niestety nie powiodła się. Pamiętam też dramatyczną sytuację związaną z wielokrotnie postrzelonym człowiekiem, którego szczęśliwie udało nam się uratować. Mam też w pamięci wypadek, jakiemu uległa kobieta ciężarna. Nie udało się uratować dziecka, ale kobieta przeżyła.
Jest pan zwolennikiem niesienia pomocy tam, na miejscu, a nie osiedlania uchodźców w Europie. Tylko czy to w ogóle możliwe?
Eksperci, którzy tam pracują również są tego zdania. Ci ludzie mieszkając w sąsiednim kraju, żyją w swojej kulturze, są przemieszani z tymi, którzy się podobnie ubierają, maja ten sam język, wchodzą w jakieś relacje, czasem zawierają małżeństwa. W sytuacji, w której docierają do zupełnie innego, obcego świata, gdzie panuje inny klimat, kultura, czują się jak w getcie. A tam na miejscu współżyją i współdziałają na wielu polach. Na przykład w jednej szkole do południa uczą się dzieci libańskie, a po południu z tych samych pomocy dydaktycznych korzystają dzieci syryjskie. To jest najlepsze i najtańsze rozwiązanie. Według obliczeń Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej działania na terenach objętych wojną są pomocą siedmiokrotnie tańszą, a zatem zataczającą szersze kręgi, niż gdybyśmy przyjmowali uchodźców tutaj. Oczywiście część z tych osób chce dotrzeć do Europy tak jak my w czasach komunizmu chcieliśmy wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Moje zdanie jest takie, że jeśli już tu dotrą, w szczególności rodziny, to oczywiście trzeba im pomóc.
Czy my, nie mający z wojną na szczęście nic wspólnego, możemy pomóc tym ludziom, których dotknęły konflikty zbrojne?
Jak najbardziej. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej jest organizacją pozarządową, świetnie zorganizowana placówką, która specjalizuje się w niesieniu pomocy w sytuacjach katastrof, zagrożeń. Jego organizatorzy - Sylwia i Wojciech Wilkowie to prawdziwi bohaterowie. W ramach tego centrum działa grupa ratunkowa - zespół szybkiego reagowania, w strukturach którego jesteśmy przygotowywani do tego, by w ciągu 48 godzin ruszyć w każde miejsce globu. Współpracujemy ze Światową Organizacją Zdrowia i innymi tego typu instytucjami. Można nas wesprzeć chociażby przekazując 1 procent podatku, wpłacając dowolną kwotę pieniędzy, przynosząc leki. Można też, niekoniecznie będąc lekarzem, zostać naszym wolontariuszem. Wszelkie informacje dostępne są na stronie internetowej Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Działa ono nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale również w Afryce, na Ukrainie. Kiedy w 2015 roku tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi nawiedziło Nepal, wówczas grupa lekarzy i ratowników PCPM poleciała tam i niosła pomoc ofiarom katastrofy.
Kto może udać się na misję? Trzeba mieć specjalne predyspozycje i przejść przeszkolenie?
Żeby być członkiem grupy ratunkowej trzeba być albo ratownikiem - tu podkreślam niezwykle wysokie kompetencje polskich ratowników, są to świetnie wyszkoleni ludzie, którzy jeżdżąc w karetkach często w niczym nie ustępują lekarzom, bądź właśnie lekarzem. Spełniając pewne formalne warunki, znając język obcy, przechodzi się kwalifikacje. Jest to obóz przetrwania, który trwa 24 godziny bez snu. Biegamy po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej rozwiązując różne zadania, zjeżdżając po linach do jaskiń, wyciągając stamtąd pozorantów grających role pacjentów.
Wszystkie te ćwiczenia mają swój cel?
Chodzi o wyselekcjonowanie osób o dużej odporności psychicznej, wydolności fizycznej, które pozwolą działać w warunkach bardzo silnego stresu. Wiadomo, że jeśli pojedzie się na teren bezpośredniego zaplecza wojennego czy też teren katastrofy, są to sytuacje zupełnie niestandardowe.
A co na to pana rodzina? Nie próbuje odwieść pana od tych wyjazdów mówiąc, że tu też ma pan pracę i możliwość pomagania pacjentom?
Działalność w Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej to nie jest praca zarobkowa. Jestem tu wolontariuszem, nie zarabiam pieniędzy. Wcześniej jeździłem do kolonii trędowatych w Indiach. Rodzina wie, że tego typu działalność to moja pasja i trudno byłoby mi z tego z rezygnować. Natomiast pragnę podkreślić, że te wyjazdy, choć może relacje brzmią dramatycznie, są bardzo dobrze zorganizowane. PCPM nie jest organizacją, która wysyła ludzi na śmierć.
Jest pan psychiatrą, więc zapewne ma pan wszelką wiedzę niezbędną, by radzić sobie z traumami, z jakimi spotyka się pan na misjach. Nie wszyscy maja takie szczęście...
Mówimy o zjawisku nazwanym PTSD - posttraumatic stress disorder, czyli zespole stresu pourazowego. Osoby, które nie są do tego predystynowane, rzucone na głęboką wodę, mogą odczuwać taki stres. Zwykli ludzie po wypadku samochodowym, po jakimś dramacie, również mają tego typu problemy. Wówczas przez kilka miesięcy należy pobrać łagodne leki, skorzystać z psychoterapii i z tego jak najbardziej można wyjść. Zajmuję się takimi pacjentami pracując w Kielcach. Jeśli chodzi o żołnierzy, w Warszawie przy Szpitalu Wojskowym działa Klinika Psychiatrii i Stresu Bojowego. Pragnę podkreśli, że ja jako lekarz, od początku studiów byłem w jakiś sposób przygotowywany do sytuacji trudnych i to, co innych szokuje, na lekarzach takiego wrażenia nie robi.