Są na świecie miejsca, gdzie koza jest cenniejsza niż tona złota. Powód jest prosty - koza daje mleko, którym można wyżywić gromadkę małych dzieci, zaś drogocennego kruszcu ugryźć nijak nie można, a i kupić za niego też się nic nie da, ponieważ do najbliższego sklepu trzeba iść kilka dni. Widziałem takie miejsca w afgańskich górach, na zboczach których przycupnęło kilka lub kilkanaście chałup.
Każda z nich otoczona jest wysokim, grubym murem wykonanym z wyschniętego błota i takową minitwierdzę zowie się kalatem. Mieszkają w nich wielopokoleniowe rodziny, a wąską dróżką, wijącą się pomiędzy zagrodami ganiają wszędobylskie, niemiłosiernie umorusane dzieci, wszczynając zwyczajowy harmider. W środku miejscowości znajduje się najokazalsze siedlisko, od razu więc można się domyśleć, że należy ono do najważniejszego mieszkańca sioła w górach.
Starzec, podrostki z kałasznikowami i polski patrol
Sioło w górach rządzone jest twardą ręką przez bezzębnego starca z bielmem na jednym oku. Tłumacz wyjaśniał, że „Cyklop” walczył jeszcze z Rosjanami, ale do takich opowieści trzeba podchodzić septycznie, ponieważ kłamstwo jest w Afganistanie czymś powszechnym i absolutnie nikt nie postrzega go nagannie. Ot, to tylko kolejny sposób na osiągniecie upragnionego celu. Maleńki meczet, na którego szczycie przytwierdzono zdezelowany głośnik jest biurem rządcy i tam rozstrzyga on najważniejsze dla społeczności sprawy. Kobiety przemykają pod ścianami udając, że nie widzą silnie uzbrojonych pojazdów polskiego patrolu.
Młodych mężczyzn we wsi nie ma. Kilku podrostków, uzbrojonych w karabinki kałasznikowa, pilnuje stada wielbłądów dwugarbnych, spokojnie pasących się kilkaset metrów za domostwami. Nie reagują na widok żołnierzy - wiedzą, że nie jesteśmy groźni, gdyż nie cierpimy głodu. Niebezpieczni są jedynie ich rówieśnicy z najbliższej wsi, ponieważ to oni mogą im uprowadzić tłuste baktriany. Pozostali, zdolni do noszenia broni mężczyźni zostali wcieleni do wojska, ANA (ang. Afghan National Army). Wszyscy się cieszą z takiego obrotu sprawy, dlatego, że ich bliscy otrzymują regularny żołd, a komendant pobliskiego posterunku policji, będący jednocześnie dowódcą okolicznych Talibów, dał im na to zgodę. Trudno się dziwić - im bardziej zamożna okolica, tym większy haracz może zebrać policjant.
Policjant jest też bandytą
Rzecz pewna i naturalna w dzikich górach. Półślepy starzec nie chce opowiadać o stróżu prawa, więc domyślam się, że w lokalnej hierarchii klanowo-plemiennej mundurowy ma większe wpływy od niego. Będący na naszych usługach tłumacz boi się i zaczyna interpretować słowa starego, zamiast je dosłownie powtarzać. Doskonale zna język Shakespeare’a, ale przekład z paszto na angielski idzie mu coraz toporniej. W końcu, tak się zaplątał, że zamilkł. Porucznik, dowódca maszerującego plutonu, nieco się zakłopotał i spojrzał w moją stronę.
Byłem od niego starszy, dużo bardziej doświadczony i miałem za sobą dowodzenie pododdziałem w Iraku, więc naturalnym było, że szukał pomocy u mnie, choć wszystkim kierował jednoosobowo on, a ja spełniałem jedynie rolę towarzyszącego mu oficera ze sztabu. Obrzuciłem przeciągłym wzrokiem bezzębnego Pasztuna, a następnie wysyczałem po polsku do tłumacza: „Jeszcze moment, a bardzo się na Ciebie pogniewam!”. Bystry Afgańczyk zrozumiał, że dalej nie może kontynuować własnej gry i zaczął trajkotać jak najęty, rozpoczynając od, mającej mnie ułagodzić frazy „Sir!”.
„Sir” od razu pojął, że im dłużej zostaniemy w pobliżu wsi, tym narobimy jej mieszkańcom większych kłopotów. Wyraźna angielszczyzna płynęła wartko z ust młodego człowieka, a jego brodaty rodak raz po raz sięgał do kieszonki kamizelki, wydobywał z niej kolejną zieloną kulkę i wkładał ją sobie do ust. Domyśliłem się, że to jakiś powszechnie stosowany tutaj narkotyk, a czerwone białka oczu zażywającego zdawały się to potwierdzać. Już wiedziałem, że powinniśmy szybko opuścić rejon, gdyż jeśli tego nie zrobimy, to w nocy mieszkańcy wsi przeżyją najazd Talibów, którzy ich wychłostają, ograbią, a być może nawet kogoś zabiją. Naświetliłem młodemu oficerowi całą rzecz i dodałem, że narażamy wieśniaków na niebezpieczeństwo.
Żołnierz chwilkę pomyślał i zagaił: „Odjeżdżamy? Jak Pan myśli?”. Odparłem: „Ty dowodzisz i odpowiadasz. Ja na Twoim miejscu bym odjechał, bo jeśli nie, to będzie nieszczęście”. Porucznik szepnął coś do mikrofonu niewielkiej radiostacji i po kilku sekundach żołnierze ubezpieczający postój zaczęli się wycofywać do „Rosomaków” i MRAP-ów (ang. Mine Resistant Ambush Protected). Po chwili wszyscy byli w pojazdach, a mechanicy mieli już silniki na obrotach. Uścisnąłem rękę starcowi, uśmiechnąłem się do niego i wolno poszedłem do mojego wozu. Kilka minut później wprawni kierowcy manewrowali pomiędzy kalatami, a wieś robiła wrażenie wymarłej.
Nagrobki
Nikt nie chciał mieć z nami nic do czynienia, jedynie mała dziewczynka przykucnęła na poboczu i bez żadnej obawy patrzyła na długi sznur wojskowych maszyn, który mozolnie zaczął się wspinać po wąskiej dróżce biegnącej pomiędzy dwiema górami. Przez okno MRAP-a zobaczyłem cmentarz - kilkaset podłużnych kamiennych kopczyków ozdobionych wbitymi w pobliżu wysokimi tyczkami. Na ich szczycie umocowane zostały długie, zielone szarfy, które porywisty wiatr szarpał we wszystkie strony. Szum oraz świst były niesamowite i obserwator odnosił wrażanie, że zmarli chcą przekazać mu jakąś informację. Oglądałem mijane miejsca pochówku i zastanawiałem się, ilu z leżących na nim ludzi opuściło ten padół łez ze starości, a ilu zabrała ludzka przemoc?
Niektóre nagrobki były niewielkie, toteż domyśliłem się, że tam swoje miejsce ostatniego spoczynku znalazły dzieci. Wtedy dopadła mnie natrętna myśl, że gdyby były tutaj lecznice, inkubatory i wykwalifikowany personel medyczny, wtedy, być może, te maluchy udałoby się uratować. Nabrałem głęboko powietrza w płuca i pomyślałem, że warto brać udział w tej wojnie choćby po to, aby ludzie mieli dostęp do szpitali i lekarzy. Byłem święcie przekonany, że najlepsza technika wojskowa, zdjęcia z kosmosu, łączność satelitarna oraz nasz żołnierski kunszt, pozwolą zaprowadzić w tym dzikim kraju normalne życie. Sam siebie przekonywałem, że mam do spełnienia ważną misję.Ważna misja nieco się przedłużała. Kolejne zmiany, koleni żołnierze, kolejni zabici i ranni.
W Afganistanie bez zmian
Miliardy dolarów pompowane w lokalną policję i armię okazały się pieniędzmi wyrzuconymi w błoto. Wciąż muezini sprawują rządy dusz, nawołują z minaretów do modlitwy, a miliony klękają pokornie z twarzami zwróconymi w stronę Mekki. Nie ma szkół, nie ma dróg i w wiejskich studniach można zaleźć zwłoki grzeszników, ale tutaj nic nikogo nie dziwi.
Nie dziwi, przynajmniej mnie, błyskawiczna ofensywa talibska i sprawne zajęcie całego kraju. Siły rządowe - zdemoralizowane, przesiąknięte agenturą, nielojalne i będące zlepkiem różnych klanów i plemion - nie chciały walczyć, ponieważ zwyczajnie boją się o życie własne i pozostawionych w górach bliskich. Nikt nie chce, aby jego żonę powieszono nogami do góry i czekano, aż spływająca do głowy krew w końcu rozsadzi mózg. Tam, pośród niedostępnych skał, wszyscy się znają i wiedzą, kto przestrzegał prawa szariatu, a kto współpracował z „krzyżowcami”. Dla tych drugich nie ma litości, ponieważ Mahomet też jej nie znał, a całe prawo wywodzi się od Proroka. Odurzeni haszyszem oprawcy nie cofną się przed niczym, życie ludzkie nie jest dla nich nic warte. Dlatego wszyscy się poddali i przeszli na stronę zwycięzców, licząc po cichu, że wkrótce wrócą do swego sioła w górach.
Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Imię i nazwisko do wiadomości redakcji.