Rzadko kiedy wystawiam nos poza Czyżyny, dlatego też wieki świat ma coraz więcej tajemnic przede mną. Jeśli mam być szczery, to nie wiem, czy zdecydowałbym się zamienić Plac Centralny na Trafalgar Square, bo i nie mam takiej potrzeby. Chyba z wiekiem wychodzi ze mnie natura prowincjusza, gdyż najlepiej czuję się w rejonie Łąk Nowohuckich, gdzie - przycupnąwszy na trawie - mogę spokojnie skonsumować kanapkę z salcesonem i podumać o przemijaniu.
Ostatnio jednak w moim życiu zaszły pewne zmiany i zacząłem regularnie podróżować pociągami pomiędzy Krakowem a Łodzią, zahaczając niekiedy o Warszawę. Muszę Państwu powiedzieć, że jestem nieco zaskoczony różnicą pomiędzy Polską opisaną na szpaltach liberalnych tytułów prasowych, a tą faktyczną. Od peronu na dworcu Kraków Główny, przez hol terminalu Warszawy Centralnej, aż po stację Łódź Widzew nie spotkałem ani jednego przypadku ksenofobii. Postanowiłem więc pokusić się o krótki opis stanu faktycznego.
Stan faktyczny był taki, że w poniedziałkowe popołudnie, na Plantach, w pobliżu ulicy Mikołajskiej siedziała na ławeczce para młodych ludzi, chyba mocno zakochanych, gdyż patrzyli sobie głęboko w oczy, a świat zdawał się dla nich nie istnieć. Obydwoje mieli śniadą cerę, kruczoczarne włosy i koszulki z napisem „España”, co pozwoliło memu przenikliwemu umysłowi wywnioskować, iż są to przybysze zza Pirenejów. Ani jeden z oszalałych jeźdźców hulajnogowych, mknących alejką z prędkością straceńczą, nie zatrzymał się choćby na chwilę, by zrobić im najmniejszą krzywdę, a kilku z nich wyglądało na niezłych zawadiaków. Przez trzy kwadranse nie pojawił się w rejonie żaden patrol Policji, zaś nasi bohaterowie - wciąż nie niepokojeni przez kogokolwiek - odgrywali swoje role Romea i Julii. Co było dalej nie wiem, gdyż powlokłem się na pociąg, który zawiózł mnie do Stolicy.
Stolica to tygiel. Po niej biegają wszyscy - od Japończyków, po Amerykanów, a jeśli kogoś mi zabrakło, to wyłącznie Aborygenów. Wśród tego ludzkiego mrowia czasem tylko można dostrzec umundurowanych mężczyzn ochraniających dworzec i nudzących się niczym mopsy. Spędziłem w Warszawie prawie dobę, a ponieważ w tym czasie nie wybuchły żadne walki na podłożu rasowym, więc opuściłem owo miasto nieco zdegustowany i udałem się do Łodzi, mając nadzieję na doznanie szczególnych wrażeń.
Wrażenia z miasta włókienników można spisać na znaczku pocztowym. Kilka czarnoskórych kobiet, które spotkałem na ulicy Sienkiewicza przy dawnej lokalnej siedzibie pewnej ogólnopolskiej gazety zdawało się żyć tylko swoim życiem i nigdy nie czytać tekstów pana Adama Michnika. Jedyna nadzieja w dwóch Murzynach rozwożących rowerami posiłki na zamówienie. Co prawda, obydwaj błyskali w uśmiechu garniturami białych zębów i wydawali się niezwykle beztroscy i bezpieczni, ale tylko oni wiedzą, ile dań dziennie dostarczyli białemu człowiekowi, a to można podciągnąć pod współczesne niewolnictwo. Nudna ta Polska, więc niektórzy tekściarze przedstawią swoje imaginacje, ale ja pokusiłem się jedynie o opis stanu faktycznego.
Howgh!
Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrzno-desantowych. Imię i nazwisko do wiadomości redakcji.