Wódz nadaje. Narzekanie, niezbywalne prawo żołnierza
Służbę w II zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Republice Iraku zakończyłem w poniedziałek, 2 sierpnia 2004 roku, o godzinie 22.45. Pamiętam doskonale, ponieważ wtedy jako ostatni z pododdziału zdałem do tymczasowego magazynu broni mój sfatygowany półroczną eksploatacją karabinek Beryl.
Później były tygodniowe badania lekarskie i zasłużony urlop, a po kilku miesiącach zostałem skierowany na zaawansowany kurs języka obcego, gdzie spędziłem jeden z najpiękniejszych okresów mojej wojskowej egzystencji. Chodziłem codziennie na zajęcia, pilnie słuchałem lektorów i nikt niczego ode mnie więcej nie wymagał. Czułem się wypoczęty, miałem na wszystko czas i odpuściłem sobie nawet narzekanie - niezbywalne prawo żołnierza.
Żołnierzem, jedynym wówczas do mnie dzwoniącym, był dowódca batalionu, pod którego rozkazami działałem w Karbali. W kraju nasze drogi się rozeszły, gdyż stacjonowaliśmy w różnych jednostkach tej samej brygady. Podpułkownik chyba mnie lubił, ponieważ zostałem zaproszony na piwo, z czego ochoczo skorzystałem. W piątkowe popołudnie, wyelegantowany niczym Gajusz Petroniusz, punktualnie stawiłem się w wyznaczonym lokalu, gdzie czekał już ekspryncypał, szef sztabu i kilku innych towarzyszy broni.
Po pierwszej wymianie uprzejmości zaczęliśmy wspominać własne przewagi wojenne, a obsługujący nasz stolik kelner miał co robić. Kilka kwadransów później wrzawa była niesamowita i dziękowałem Allahowi, że nie jesteśmy w świętym mieście szyitów, ponieważ w tym stanie rebelię Muktady as-Sadra roznieślibyśmy w pięciu, przy użyciu trzech widelców.
W pewnej chwili „Maciek”, jak kazał się tytułować dowódca, skierował wzrok na me lico i zapytał: „Dobrze ci było u mnie, prawda?”. Po czym niepotrzebnie dodał: „Szału sobą nie robiłeś, ale ze Stachem wyprowadziliśmy cię na ludzi!”. Przywołany „Stachu” - oficer kierujący sztabem - zachichotał rozkosznie, ale widząc mój wzrok, nie odważył się już nic dodać. Atmosfera stała się ciężka niczym śledź z cebulą, zalegający od dłuższego czasu na sfatygowanym obrusie, więc postanawiałem ją rozładować, nazywając adwersarza „strategiem spalonej ziemi”.
Ziemia się zatrzęsła od ryku obrażonego, a ja, będąc w ferworze walki, wygarnąłem mu wszystkie błędy i niedociągnięcia. Do skrzyżowania szpad nie doszło tylko dlatego, że Stanisław własnym ciałem utworzył strefę demarkacyjną, ale pyskówka zajęła nam kilka kolejnych chwil. Wreszcie, grubo po północy, rozjechaliśmy się do domów, aby za kilka tygodni zetknąć się na jakimś poligonie i znów być w jak najlepszej komitywie oraz utrzymywać pozytywny dialog.
Pozytywny dialog charakteryzuje większość grup żołnierskich i tak też jest obecnie na granicy polsko-białoruskiej. Naturalnie, utyskiwania i konflikty są, ale największym zmartwieniem dowódcy jest apatyczna postawa podwładnych. Zawsze coś komuś będzie przeszkadzać, w ludzkiej masie nie może być inaczej. Przesadzone i nagłośnione medialnie przypadki niezadowolenia, wykorzystywane do bieżącej walki politycznej, nie są wyznacznikiem morale pododdziałów operujących na wschodzie Polski. Dobrze, że negatywy są artykułowane, bo można im skutecznie przeciwdziałać, jednak nie możemy zapomnieć, że narzekanie jest niezbywalnym prawem żołnierza. Howgh!