Generał Abbas Fadil al-Hasani, dowódca policji w irackiej Karbali, był wyjątkową mendą. Wiem, że podobne słowo nie powinno być użyte na łamach szacownego tytułu prasowego, ale zapewniam Czytelników, iż jest to najłagodniejsze określenie owego indywiduum
Na stanowisko Abbas został „pomazany” przez Lewisa Bremera, wielkiego nieudacznika, tylko dla zmyłki nazwanego amerykańskim dyplomatą, który pełnił wówczas funkcję cywilnego administratora Iraku. Policjanci ściągali haracze od lokalnych przedsiębiorców, łupili sklepikarzy i, de facto, byli najlepiej zorganizowaną mafią w świętym mieście szyitów. Ich wartość, jako stróżów prawa, zweryfikowali powstańcy Muktady as-Sadra, którzy 4 kwietnia 2004 r. zajęli praktycznie całe miasto, oprócz bronionego przez siły koalicji City Hallu, bułgarsko-rumuńskiej bazy Kilo i polskiego Campu Juliet.
Abbas wraz z ochroną uciekł ze swojej willi i schronił się u Polaków. Nie ukrywam, że odbyliśmy burzliwą odprawę z pryncypałem, na której padło pytanie, czemu ochraniamy człowieka pobierającego generalską lafę za utrzymanie porządku w rejonie własnej odpowiedzialności? „Stary” odpowiedział, że to nie nasza sprawa i kazał nam zająć się patrolowaniem metropolii, a nie politykowaniem – on też wykonywał rozkazy z góry i nie miał czasu na tłumaczenia. Wtedy, po raz pierwszy w życiu dostrzegłem styk polityki i konfliktu zbrojnego, czyli najciemniejszą stronę wojny.
Wojna iracka potrwała dla mnie jeszcze kilka miesięcy, po czym wróciłem do domu i zapomniałem o Abbasie. W lutym 2012 r. przebywałem na wędrzyńskim poligonie i tam zaczepił mnie młody człowiek w stopniu plutonowego, przypominając, że jego pododdział kontynuował misję w Karbali po naszym wyjeździe. Od niego dowiedziałem się, że w październiku 2004 r., czyli pół roku po walkach z Armią Mahdiego, ktoś dokonał zamachu na konwój wiozący Abbasa. Irakijczyk zginął, a jego ochrona została rozbita. Co ciekawe, mój rozmówca miał takie samo negatywne zdanie o lokalnej policji jak ja, więc tamtejsi stróże prawa faktycznie byli postrzegani źle. Na koniec zgodnie stwierdziliśmy, że oficjel dowodzący ową formacją był tchórzem i bandytą, próbującym pomnażać swój majątek i budować pozycję społeczną wykorzystując obce wpływy, za co spotkała go zasłużona kara.
Karę Abbasowi wymierzył ktoś, kto dysponował realną siłą fizyczną, a nie władzą nadaną ustawowo. Tak dzieje się na całym świecie, nie tylko w Iraku. Jako przykład niech posłużą losy Ukraińca Jewhenija Junakowa – z rosyjskiego nadania – rządcy miasta Wełykyj Burłuk. Człek ten zginał w zamachu bombowym przeprowadzonym 10 lipca 2022 r., a o jego śmierci poinformowało Ukraińskie Centrum Narodowego Ruchu Oporu. W komunikacie określono go jako kolaboranta i cały przekaz nasycono narracją o sprawiedliwej karze. Podobnie skończył żywot Serhij Tomka, współpracujący z Kremlem, samozwańczy wiceszef policji w Nowej Kachowce, który został zastrzelony przez nieznanych sprawców.
Jestem pewien, że takich zdarzeń są na Ukrainie setki, a my wiemy raptem o kilku. Pozostaje pytanie, czy opisane powyżej przypadki Irakijczyka i Ukraińców są zbrodniami wojennymi, czy aktem sprawiedliwości i utrzymania społeczeństwa w ryzach? Ja nie mam nic przeciwko takim „rozstrzygnięciom”, ale dodam, że wyroki powinny wydawać sądy polowe. Niech ich skład będzie okrojony, a postanowienia zaoczne, ale jednak sąd winien decydować o takich sprawach. Zapewne prawnicy dzieliliby włos na czworo otwierając nieskończoną debatę, ale to ich sprawa. Uważam, że podobne akcje muszą być usankcjonowane, gdyż odebranie komuś życia, to najciemniejsza strona wojny.
Howgh!