Gdyby Boris Johnson postanowił wyjechać na dłuższy urlop i przez jakiś czas odpocząć od spraw wagi państwowej, wówczas proszę moich Czytelników, aby zadzwonili Państwo do królowej Elżbiety II i namówili ową nobliwą damę, by na ten okres pomazała autora niniejszego felietonu do piastowania stanowiska premiera Wielkiej Brytanii.
Nie, nie zostałem megalomanem, ani nie uderzyła mi sodówka do głowy! Zwyczajnie, czytam komunikaty zamieszczane na stronach serwisów prasowych i wiem, że po powrocie z Kijowa ów szef gabinetu opublikował duży tekst, w którym napisał, że wojna rosyjsko-ukraińska potrwa jeszcze lata, a broniący się będzie potrzebował od państw sojuszniczych sprzętu i amunicji, co wymusza na Zachodzie zmianę struktury produkcji przedsiębiorstw, na – nazwijmy umownie – „wojenną”. Po tym wiekopomnym „odkryciu” dziesiątki speców zaczęło wtrącać swoje trzy grosze i dodawać, jak należy dzieło wykonać. Nie pozjadałem wszystkich rozumów świata, ale mnie Mr Johnson nie zaskoczył, bowiem jego wiedzę posiadłem już ponad dwie i pól dekady temu, kiedy, jako nieopierzony podporucznik wojsk powietrznodesantowych, „studiowałem” na akademii poligonowego piecyka.
Akademia poligonowego piecyka miała przednich wykładowców – doświadczonych oficerów-spadochroniarzy, którzy właśnie w namiocie, przy rozgrzanej „kozie”, w grudniu 1996 r. kreślili potrzeby do prowadzenia wojny z Rosją. Byłem młodym adeptem sztuki wojennej i słuchałem ich z rozdziawioną gębą, bowiem ci starzy praktycy przednio uzupełniali moją wiedzę zdobytą podczas studiów w szkole oficerskiej. Nie było dla nikogo tajemnicą, że zakończona niedawno wojna w Czeczenii, po raz kolejny ujawniła imperialne i zbrodnicze zapędy Kremla, a konfrontacja miała charakter masowy. Podczas debaty, czasem zakrapianej, wszyscy zgodnie twierdzili, że musimy mieć – oprócz tego, co jest zgromadzone w magazynach – zdolności przemysłowe i plan przestawienia gospodarki na czas wojny. Skądś przecież zniszczone czołgi, samochody i wystrzelone pociski trzeba uzupełniać, a po kilku dobach intensywnej walki potrzeby będą bardzo duże. Dziś ich gawędy okazały się prorocze, a świat zaczynana wykonywać nerwowe ruchy.
Nerwowe ruchy państw demokratycznych wynikają stąd, że przez dekady zajmowały się one nieistotnymi bzdurkami, zamiast budować własny poziom bezpieczeństwa. Teraz okazuje się, że możliwości światowego przemysłu zbrojeniowego są niewielkie, a technika bojowa jest potrzebna „na wczoraj”. To, co było wystarczające, aby uganiać się za talibami jest kroplą w morzy potrzeb, podczas prowadzenia pełnoskalowej wojny symetrycznej. Rosjanie nie liczą się ani z kosztami, ani z życiem własnych żołnierzy. Obecnie prowadzą wojnę na wyczerpanie, a ich zasoby są większe niż ukraińskie. Niech tekst Johnsona będzie poważnym ostrzeżeniem dla nas wszystkich, bo drugiej szansy nie dostaniemy. Zmaltretowana Moskwa za kilka lat znów się podniesie i kolejny raz ruszy zbrojnie na „zapad”, a wtedy my musimy być gotowi na jej przyjęcie. Na zakończenie dodam, że ten felieton nie deprecjonuje żadnego z polityków, ale jest hymnem dla moich nauczycieli sprzed lat – wykładowców z akademii poligonowego piecyka.
Howgh!