Władza zarabia do czasu, a potem odkłada [ROZMOWA]
Z doktorem Jarosławem Flisem, socjologiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Marcin Darda.
Pańskim zdaniem samorządowcy wysokiego szczebla, jak prezydent miasta czy marszałek województwa, zarabiają zbyt dużo czy zbyt mało?
Jeśli narzekają, że zbyt mało, to ja powiem, że ich płace nie są w tym momencie głównym problemem polskiego samorządu. Zwykle jest tak, że opinia publiczna zawsze uważa, że zarabiają za dużo, a samorządowcy, że za mało. Na pewno nie jest tak, że są to pieniądze pozwalające tylko przeżyć „od pierwszego do pierwszego”. Nigdy nie będzie tak, że będzie się tyle płacić władzy publicznej, że w każdym kraju te funkcje staną się marzeniem finansowym i może nawet lepiej, by ludzie do tych stanowisk nie szli dla pieniędzy.
Z drugiej strony wójt gminy zarządzającej kilkunastomilionowym budżetem może zarabiać niemal tyle samo co prezydent miasta zarządzający kilkumiliardowym budżetem. Czy to nie jest paradoks?
Jakkolwiek by to liczyć, zaczynając od wójta małej gminy, a kończąc na prezydencie dużego miasta, nie da się do tych wyliczeń przypisać funkcji, która pokaże kto ile powinien zarabiać. Miliony gminy dla jej mieszkańców są tak samo ważne jak miliardy miasta dla jego mieszkańców, odpowiedzialność wójta i prezydenta za nie jest zatem taka sama. Jeśli prezydent dużego miasta ma za złe, że zarabia tyle samo co prezydent o wiele mniejszego, to w tej kwestii władza musi po prostu poczuć pokorę.
Ale władza to nie tylko pieniądze. Prezydenci, burmistrzowie i wójtowie jako właściciele mogą sobie ewentualne niedostatki kompensować prestiżem i politycznym wpływem na obsadę stanowisk.
Tyle tylko, że to jest korupcja polityczna, jeśli w grę wchodzi korzyść. Prezydenci, wójtowie czy marszałkowie od pewnego momentu już nie zarabiają, tylko odkładają. Stare porzekadło mówi, że kapitalista zarabia, ile wydaje, a robotnik wydaje, ile zarobi. Podstawowe pytanie brzmi, czy można zobaczyć, jak przyrastają w różnych miastach oszczędności prezydentów czy burmistrzów. A można, bo przecież składają oświadczenia o stanie majątku. Moim zdaniem jeśli wyniknie z tych obserwacji, że oszczędności im rosną, to być może zarabiają zbyt dużo, a jeśli nie przyrastają, to być może zbyt mało. Oczywiście to jest kwestia indywidualna, zależy od poziomu ostentacyjności konsumpcji, a zatem od tego, czy wyjeżdżają na wakacje na Mazury, czy na Malediwy. Wydaje mi się, że to jest kwestia, w której niektórzy mają tak rozbuchane ego, że nie zostaną nigdy zaspokojeni. A trzeba pamiętać, że samorząd nie jest dla ludzi, którzy chcą się porównywać z Billem Gatesem. A może też chodzi o to, żeby te zarobki na szczytach samorządowców były porównywalne powiedzmy z zarobkami rektorów wyższych uczelni. I tak zdaje się z grubsza jest w rzeczywistości.
No to zapytam jeszcze o inny paradoks: dlaczego prezydent jako właściciel spółek samorządowych, zarabia mniej od prezesów tych spółek?
To jest kwestia tzw. wymienności. Prezydent, o ile nie przydarzy mu się skuteczna akcja referendalna lub przypadek losowy związany ze stanem zdrowia, ma raczej pewność sprawowania funkcji przez czteroletnią kadencję, a więc i zarabiania przez cztery lata. A prezes spółki może wylecieć z zarządu spółki na najbliższym posiedzeniu rady nadzorczej. To jedna rzecz, bo po drugie chodzi o czysto komercyjne kompetencje, które ulegają wymianie, po prostu ktoś, kto sobie dobrze radzi na stanowisku prezesa spółki, może zostać wyssany z tej komunalnej spółki przez rynek menedżerski, musi zatem zarabiać w miarę dobrze, co znaczy, że lepiej od właściciela spółki, czyli prezydenta. A czy prezydenta ktoś w łatwy sposób skaperowałby do prywatnego biznesu za o połowę większe pieniądze? Być może tak, ale ja nie słyszałem o takim przypadku w trakcie trwania kadencji. Jest taka teoria sprawiedliwości, wedle której wynagrodzenia sprawiedliwe są wtedy, gdy nikt nie chce się zamienić na inne stanowisko. I teraz jest podstawowe pytanie: czy prezes spółki chciałby zostać prezydentem miasta, a więc za mniejsze pieniądze, niż zarabia w spółce...
Prawo i Sprawiedliwość chce mocno zakołysać samorządem i lansuje wciąż nowe pomysły, jak dwukadencyjność wsteczna, odejście od drugiej tury czy zakaz startu innych komitetów niż partyjne. Dlaczego nie chce się wziąć za zakazanie patologii, jaką jest zatrudnianie radnych w spółkach należących do tych samorządów, w których są radnymi?
Ten problem jest naprawdę głęboki, uczestniczyłem w badaniach Fundacji Batorego na ten temat. Prawda jest taka, że w skali kraju poziom tej unii personalnej pomiędzy pracownikami administracji publicznej różnych szczebli, różnych instytucji, włączając w to także spółki komunalne, a władzą jest po prostu kolosalny. To nie jest tylko problem Łodzi, to jest problem trawiący cały kraj jak on długi i szeroki. Jest to jeden z poważnych tematów do dyskusji, co z tym zrobić, bo tego w trzy minuty, jak przy innych pomysłach PiS, zrobić się nie da. Istotne jest to, co było pierwsze: praca w spółce, a potem mandat radnego, czy na odwrót. Oczywiście najlepsze byłoby takie prawo, które zabraniałoby zatrudniania w spółkach gminy kogoś, kto już jest radnym i nie chroniłoby tych, którzy już w tych spółkach pracują, a chcieliby zostać radnymi. Niestety to jest tak, że radnych w spółkach gminach zatrudnia każda władza, bez względu na polityczny szyld, także PiS. Stąd nie sądzę, by na tym polu doszło do zapowiedzi zmian, nie mówiąc już o samych zmianach.