Wirus samotności [rozmowa z etykiem UMK]
Rozmowa z dr. Piotrem Domerackim, filozofem i etykiem z UMK w Toruniu
- W czasie przymusowej kwarantanny przeżyliśmy wyjątkowo samotne święta?
- Część z nas zapewne nie potrafiła się odnaleźć w tych niecodziennych okolicznościach. Przecież święta kojarzą się z wyjazdami, spotkaniami z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. Jest w nich domowy harmider, uciechy stołu i bezpośredni kontakt. Tymczasem mamy do czynienia z niespotykaną od kilku pokoleń zmianą, bo to wszystko nagle zostało nam odebrane. Mimo to jednak wielu z nas przeżywało święta w co prawda mniej licznym, ale wciąż rodzinnym gronie. Dlatego nie były one zupełnie samotne. Pamiętajmy jednak, że wśród nas jest wiele anonimowych osób, które każde święta – nie tylko tegoroczne, upływające pod znakiem pandemii – przeżywają zupełnie samotnie, ale nie budzi to takiej ciekawości, jak mniej rodzinne święta w czasie zarazy, które mogą rodzić dyskomfort, lecz niekoniecznie samotność. Decyduje o tym zapewne efekt skali i proste skojarzenie z powszechną izolacją. Paradoksalnie, odczucie samotności u osób, które od lat każde święta spędzają tak, jak by wokół szalała epidemia, może być nieco zredukowane faktem, że inni mają rzadką okazję przekonać się na własnej skórze, jak to smakuje.
- Generalnie jesteśmy stworzeniami stadnymi?
- Tak twierdzą filozofowie od czasów Platona i Arystotelesa, czyli od IV w. p.n.e. Poświadcza to autorytet nauk społecznych – psychologii i socjologii, a i upewnia nas o tym zwykła codzienna obserwacja. Społeczny charakter ludzkiego bytowania zajmował filozofów, którzy próbowali dociec, czy nasza stadność, prospołeczność jest wrodzona, zostaliśmy w nią w naturalny sposób wyposażeni, czy też wykształca się w nas w wyniku oddziaływania procesów kulturowych. Niezależnie od tego, czy nasze bycie z innymi, dążenie do kontaktu społecznego jest naturalne, czy kulturowo wytworzone, to najzwyczajniej w świecie jako ludzie potrzebujemy się wzajemnie. Właściwie w żadnej dziedzinie życia nie wystarczamy sami sobie. Musielibyśmy radykalnie ograniczyć nasze potrzeby życiowe i sprowadzić je do najbardziej prymitywnych, żebyśmy potrafili je sami sobie zabezpieczyć, wciąż jednak trawieni lękiem o własne bezpieczeństwo i zdolność przetrwania. Tymczasem rozwój cywilizacyjny i kulturowy jest tak zaawansowany, że w obecnych czasach nikt nie jest w stanie samemu sobie poradzić z wyzwaniami życia, zresztą niewielu z nas przyszłoby coś podobnego do głowy, ponieważ jeśli potrzebujemy żywności, odzieży czy rozrywki, to odruchowo idziemy do sklepu, kawiarni, teatru czy klubu. Jeśli mamy pieniądze, to tam zaspokoimy nasze potrzeby.
- Dlaczego tak często mówi się i pisze, że w dzisiejszym świecie człowiek jest tak bardzo samotny?
- W życiu społecznym jesteśmy uczeni automatycznej reakcji polegającej na tym, że w różnych okresach naszego życia zawsze przebywamy z innymi, w docelowej grupie rówieśniczej, szkolnej, rodzinnej, sąsiedzkiej czy zawodowej. Równocześnie nikt nas nie uczy, że w życiu zdarzają się zupełnie naturalne momenty odosobnienia, wyciszenia i samotności. Z nimi też trzeba sobie jakoś poradzić. One nie oznaczają od razu odchylenia od społecznej normy czy wprost patologii. Samotność nie jest przyjemnym doznaniem ani doświadczeniem, to jasne, ale przygotowując się do życia w społeczeństwie powinniśmy się również nauczyć, że czasami każdy z nas jest sam i to nie jest żaden koniec świata. Oczywistym jest, że potrzebujemy towarzystwa, wspólnoty i współdziałania z innymi. Jeśli w naszym wyuczonym wyobrażeniu izolacja, odosobnienie, pozostawanie w samotności brzmi złowieszczo, odbierane jest negatywnie oraz budzi jak najgorsze skojarzenia z największym przekleństwem ludzkiego losu – a taki jest dokładnie społeczny odbiór samotności – to nie dziwmy się, że tak wielu ludzi ucieka przed nią w nadaktywizm, pracoholizm, hulaszczy tryb życia, używki, agresję, przemoc, autodestrukcję itp. Prawda jest jednak taka, że od czasu do czasu każda i każdy z nas potrzebuje samotności, a ona może i ma prawo wystąpić. Dzięki niej nabieramy dystansu do samych siebie oraz do tego, co stanowi nasze życie na co dzień. Samotność towarzyszy człowiekowi od zawsze. Dzisiejszy świat nie jest pod względem w żaden sposób wyróżniony. Jedyne parametry, które uległy zmianie, to globalna skala występowania samotności, obniżenie się odporności psychicznej światowej populacji na przykre doznania i zdarzenia oraz związana z nimi nieumiejętność radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi, w tym z samotnością.
- Mediom społecznościowym zarzuca się oszustwo, bo niby mamy tylu znajomych w sieci, a z kontaktami w realu jest kłopot.
- Rozkwit mediów społecznościowych i nowoczesnych technologii spowodował, że potrzeba zacieśniania więzi międzyludzkich z równoczesnym rozprzestrzenianiem i zwielokrotnianiem kontaktów nabrała niespotykanej w historii dynamiki oraz zyskała możliwość zaspokojenia. Geograficzna przestrzeń kontaktów uległa radykalnemu skróceniu, zagęszczeniu i przyspieszeniu w przestrzeni wirtualnej, a równocześnie stała się dużo tańsza. Dziś nie posyłamy konnych depesz, by komuś o czymś zakomunikować. Wydawało się nam, że cała ta oprawa technologiczna przyczyni się do zacieśniania silnych kontaktów i międzyludzkich więzi na całym świecie. Wydawało się, że dzięki tym osiągnięciom i udogodnieniom komunikacyjnym raz na zawsze wykluczymy lub co najmniej zneutralizujemy najgroźniejszego wroga ludzkości, za jakiego uważa się samotność. Tymczasem, o zgrozo, doszło do sytuacji, w której nasze życie – a zwłaszcza życie młodego pokolenia – przeniosło się za pomocą komunikatorów do sieci internetowej, co w konsekwencji przekłada się na patologizację bezpośrednich, osobowych relacji. Młodzi ludzie – choć trzeba przyznać, że populacja takich osób rośnie i obejmuje coraz szersze i starsze grupy wiekowe – potrafią fizycznie spotkać się w jednym miejscu, ale nie potrafią specjalnie ze sobą rozmawiać lub taka rozmowa ich nie interesuje. Spotkanie na ogół ma do znudzenia przewidywalny scenariusz: każdy wpatrzony jest w ekran swojego smartfona lub iPhone’a i napawa się jego zawartością. Interakcja sprowadza się w najlepszym razie do wymieniania się piosenkami, zdjęciami, memami, filmikami z Sieci, do polecania ich sobie, względnie do formułowania skrajnie subiektywnych komentarzy na ich temat.
To bardzo częsty widok grupy nastolatków: siedzą razem, ale każde z nich zatopione jest w świecie swojego smartfona czy iPhone’a, a więc w gruncie rzeczy w swoim własnym świecie. Skoro są fizycznie razem, to mogłoby się wydawać, że są razem także duchowo. Zaznaczam, to nie jest krytyka, to jest jedynie opis aktualnej rzeczywistości społecznej oraz kondycji współczesnego – nie tylko młodego człowieka.
- Nazwałbym ten obrazek: razem, ale osobno.
- Mamy do czynienia, niestety, z wydmuszkowym wyobrażeniem bycia razem, budowania globalnej wspólnoty międzyludzkiej, do tworzenia której miały się przyczynić nowoczesne technologie teleinformatyczne. Niewątpliwie przyczyniły się one – i to często w ogromnym stopniu – do nawiązania i utrzymania kontaktu, do odnalezienia kogoś po latach. Często jednak zapominamy, że technologie są po prostu narzędziami służącymi międzyludzkim kontaktom, ale w żadnej mierze ich nie zastępują. Nie zastępują relacji. Przy okazji zwrócę uwagę na występujące w kontekście pomieszanie pojęć. Współcześnie pojęcie „kontaktu” jest traktowane na równi z pojęciem „relacji”. Kontakt jest integralnie wpisany w relację z drugim człowiekiem, ale relacje nie sprowadzają się do różnych form kontaktu. Kontakt to rozmaite rodzaje styczności, relacja to wytwarzanie więzi. Można mieć z kimś głęboką relację, wręcz zażyłość, mając jednocześnie sporadyczny, a bywa, że okazjonalny kontakt. Z drugiej strony można tkwić w stosunkowo płytkiej relacji z kimś, z kim mamy nader częsty kontakt, choćby za pośrednictwem komunikatorów internetowych czy łącz telekomunikacyjnych.
- Czy aby nie przeszliśmy już do samotności w sieci dotyczącej dorosłych?
- W pewnym sensie tak, choć poniekąd cały czas o niej mówimy. Przy okazji warto wspomnieć o tym, że jeśli niektórym z nas nie udaje się zrealizować naszego wyobrażenia o tym, jakiej pragniemy relacji z drugim człowiekiem, czego od tej konkretnej osoby oczekujemy, a życie codzienne nie dostarcza nam możliwości realizacji takiej potrzeby, to automatycznie przenosimy te nasze potrzeby i oczekiwania do Internetu. Tam dokonujemy rozmaitych, mniej lub bardziej upartych, czasem natarczywych prób znalezienia osób, które same wygłodniałe relacji, ochoczo i sprawnie odpowiedzą na naszą potrzebę bliskości. Lecz czego tak naprawdę szukamy? Niewątpliwie miłych, uśmiechniętych, odpowiedzialnych, bez zobowiązań, troskliwych i empatycznych osób, z dużym poczuciem humoru i sprawiających nam przyjemność (bo to, że my tacy jesteśmy, jest więcej niż pewne, nawet jeśli mamy zobowiązania). Świetnie nam się z kimś rozmawia, widać, że się rozumiemy, mamy podobne zainteresowania, ba, nawet poglądy, o co tak trudno w dzisiejszych czasach. Taką formę kontaktu nazywam „awatarowaniem”. To budowanie wyobrażonego „ja”, które rzutujemy w stosunkowo bezpieczną, bo zwykle anonimową przestrzeń cyfrowych mediów społecznościowych, gdzie – jak na targowisku próżności – poszukujemy osób dopasowanych do nas, jak nie przymierzając klocki Lego. W końcu uznajemy, że w tym Internecie jest nam lepiej niż w realu. Pytanie, czy rzeczywiście w takich przypadkach mamy do czynienia z relacją, czy jest to jedynie pewna forma kontaktu. No i czy relacje międzyludzkie rzeczywiście mają polegać na tym, że jedni ludzie odpowiadają profilowo drugim na zasadzie realizacji społecznego koncertu życzeń. W tej sytuacji ktoś, kto nie spełnia moich wyobrażeń i oczekiwań osoby, z którą chciał(a)bym być w relacji, z góry zostanie skreślony jako ktoś nieważny lub w najlepszym razie obojętny.
Szukając relacji w przestrzeni internetowej paradoksalnie chcemy przede wszystkim – przepraszam za kolokwializm – zrobić sobie dobrze. Tak naprawdę nie chodzi nam o drugiego człowieka – mówię o ogólnej tendencji, a nie o indywidualnych przypadkach, gdy być może dzieje się odwrotnie. Nie jesteśmy ciekawi jego opinii i nie zależy nam, w gruncie rzeczy, na relacji z nim czy z nią. Nam chodzi o to, żeby spełnić jeszcze jedną swoją potrzebę lub może tylko zachciankę. A wszystko to po to, żeby uciec przed samotnością, której nie rozumiemy. Na dłuższą metę nie potrafimy przebywać w odosobnieniu, to paraliżuje nasze zmysły i nie wiemy, co ze sobą począć. I skoro w realnym życiu znowu nam nie wyszło, to zarzucamy wędkę do Internetu, gdzie z pewnością w wielomilionowej widowni ktoś złapie się na haczyk i odpowie na naszą potrzebę kontaktu. Pytanie, czy faktycznie jestem dla kogoś ważny jako osoba, czy też jedynie posiadam oczekiwany zestaw cech, które komuś odpowiadają i dzięki którym ten ktoś jest w stanie nawiązać ze mną relację?
- A czy dotyka nas samotność duchowa? Wprowadzone ograniczenia zabroniły nam przeżywania w większej grupie nabożeństw i mszy w kościołach.
- W tym przypadku należy mówić, moim zdaniem, raczej o samotności religijnej, która związana jest z nagłym, niespodziewanym i utrzymującym się w czasie odizolowaniem od wspólnoty religijnej i jej praktyk. Jest to zatem rodzaj izolacji społecznej, jedna z form, jaką przyjmuje samotność społeczna. Z tego powodu nie nazwałbym jej duchową. Z uwagi na plagę koronawirusa osoby religijne nie mogą utrzymywać ze sobą kontaktu, nie wolno im w większej wspólnocie współwyznawców uczestniczyć w kulcie religijnym. W wielu osobach ta sytuacja budzi naturalny dyskomfort, sprzeciw lub tęsknotę za czymś nagle utraconym, co wypełniało przestrzeń ich życia. Możemy więc tutaj mówić, co najwyżej, o okresowym zachwianiu poczucia przynależności grupowej, ale nie jest to jeszcze samotność duchowa.
- Czym zatem jest samotność duchowa?
- Jest to dużo bardziej zaawansowany stan samotności. Dotyczy różnych form utrzymującej się w czasie utraty poczucia stabilnej i twórczej, dającej poczucie oparcia i bezpieczeństwa więzi z Bogiem. Samotność duchową charakteryzuje sytuacja, w której niezależnie od zewnętrznych okoliczności, czy to w trakcie wymuszonej kwarantanną izolacji, czy przed przed pandemią, kiedy można było fizycznie uczestniczyć we wspólnotowych nabożeństwach w świątyniach, a mimo to odczuwać kompletną pustkę i poczucie wyobcowania nie tylko w stosunku do miejsca, osób i czynności, ale w stosunku do – przepraszam za nieco techniczne wyrażenie – przedmiotu kultu, czyli samego Boga. Osoba doświadczająca takiej „nocy wiary” czuje się dramatycznie opuszczona przez Boga, nierozumiana przez niego, porzucona. Im bardziej tak się czuje, tym bardziej tęskni za Stwórcą, lecz w tej tęsknocie nie znajduje ukojenia. Jako gorliwie wierząca wyrzuca to sobie oczywiście, niemalże się samobiczując, ale nie potrafi nad tym zapanować. To jest silniejsze od niej. To stan, w którym nagle uzmysławiamy sobie, że jakkolwiek praktykujemy religijnie i zachowujemy w ten sposób, jak się wydaje, kontakt z Bogiem, to jednak utraciliśmy z Nim życiodajną relację.
- Przypomniał mi się samotny papież Franciszek. To zdecydowanie mocniejszy przekaz niż plac św. Piotra wypełniony po brzegi tysiącem wiernych i turystów.
- Ten obraz już na stałe zapisał się w historii koronawirusowej pandemii. Z pewnością, co naturalne, o wiele bardziej przemówił do katolików. Wizerunek najwyższego dostojnika Kościoła, sprawującego w przejmującej samotności przepastnych przestrzeni bazyliki św. Piotra I placu przed nią kult w imieniu i dla swojej fizycznie nieobecnej wspólnoty współwyznawców. A skoro mówimy o samotności duchowej – warto sobie uprzytomnić, że mówimy o sferze życia duchowego. Powstaje pytanie, czy przed pandemią nie zwracaliśmy zanadto uwagi na fizyczną obecność w kościołach, a szerzej na materialny wymiar życia religijnego i kultu? Otóż pandemia na swój sposób przypomniała nam na nowo, że istotę religijności stanowi duch, a nie materia. Najważniejsze, żebyśmy się łączyli ze współwyznawcami, a nade wszystko z Bogiem, duchem; ciało oraz materialne nośniki kontaktu są mniej istotne. Sami często mówimy: będę cię wspierać duchowo, bo nie mogę ci towarzyszyć fizycznie. Przestrzeń wiary to sfera duchowości. Nie darmo twierdzi się, że zwieńczeniem religii jest mistyka. Na czym nam wobec tego bardziej zależy? Czy na tym, żeby ktoś był przy nas ciałem, ale pozostawał nieobecny duchem – wyobcowany, czy jednak zależy nam bardziej na duchowej obecności i towarzyszeniu sobie? Podobnie rzecz się ma w odniesieniu do praktyk religijnych. Na jakiej formie bycia razem najbardziej nam zależy? Czy na fizycznym kontakcie, czy na duchowej relacji, zwłaszcza że obiekt kultu, Bóg, jest istotą bezcielesną, niematerialną i niedostępną dla zmysłów.
- Zachodni naukowcy zwracają uwagę, że w dobie rozpadających się rodzin, powierzchownych i słabnących znajomości sąsiedzkich, pracowniczych, wyznaniowych, nadchodzące lata będą czasem naszej pogłębiającej się samotności.
- W latach 80. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych niektórzy badacze zaczęli wieszczyć, że wiek XXI będzie – nomen omen – czasem pandemii, ale samotności. Od początku lat dwutysięcznych powstają prace naukowe i popularnonaukowe, noszące znamienne tytuły, takie jak np. Wirus samotności.
-...i „Zaraza samotności” pewnie też.
- To pokazuje paraliżujący strach przed samotnością, a zarazem wskazuje kierunek, w którym ludzkość globalnie zmierza. W pewnym sensie zmierzamy w stronę epoki samotności, którą naukowcy różnie określają – jako epokę singli lub cywilizację pojedynczych. Nie chciałbym przesadzać z czarnowidztwem, epatować hasłami z rozgorączkowaną treścią, ale moim zdaniem nie tyle wchodzimy, ile już weszliśmy, i to co najmniej z początkiem lat dwutysięcznych, w erę samotności. Niekoniecznie należy z tego powodu załamywać ręce. Lepiej wyciągnąć wnioski, pozwalające zaadaptować się do nowej sytuacji, pamiętając równocześnie o tym, że dokonujące się zmiany nie są ostateczne. Dynamika rozwoju ludzkości pokazuje, że niewątpliwie wchodzimy teraz w fazę samotniczego półcienia. Niewykluczone, że wyjdziemy z niej ocalali, a być może i nauczeni czegoś nowego, ponieważ samotność jest, wbrew pozorom, wypróbowaną nauczycielką życia. Przynagla człowieka do zastanowienia się nad sobą, na co przed pandemią nie mieliśmy czasu. Funkcjonowaliśmy wówczas na zasadzie trybików dobrze naoliwionej społecznej machiny. Człowiek zajęty pracą i wyzwaniami codzienności nie miał specjalnie czasu ani nie odczuwał potrzeby, żeby zdystansować się do tego wszystkiego i zastanowić się nad sobą, kim tak naprawdę jestem, co jest treścią mojego życia oraz do czego zmierzam. Można z tego wysnuć optymistyczną, jak sądzę, puentę naszej rozmowy, że ta nowa, zmieniająca się globalnie sytuacja nie musi być powodem do rozpaczy, rozdzierania szat. Trzeba się tylko w niej odnaleźć i wypracować mechanizmy adaptacji do samotności, ucząc się jej i siebie w jej kontekście jako okazji do przebudowania swojego życia i zmiany na lepsze.