Wiolantyna Mataniak: Nie róbcie ze mnie takiej legendy. Mój czas minął, teraz pora na młodych
Dziś wiem, że nie chcieli mnie zabić, co byłoby zresztą łatwiejsze - mówi Wiolantyna Mataniak, opolska prokurator, która postawiła się gangsterom i zapłaciła za to wysoką cenę.
Wielu opolskich prokuratorów, ale też adwokaci i sędziowie mówią, że z pani odejściem na emeryturę skończyła się pewna epoka, że będzie im brakowało pani wiedzy i intuicji.
Było mi miło, kiedy mogłam pomóc. Zdarzało się, że przed salą rozpraw podchodzili do mnie młodzi adwokaci i - choć teoretycznie byliśmy po dwóch różnych stronach - pytali mnie o zdanie, np. czy sąd nie będzie miał uwag do ich apelacji. Blisko czterdzieści lat pracy nauczyło mnie, że wyroki powinny być surowe, ale jednocześnie sprawiedliwe. Wielokrotnie cieszyłam się, że to do sądu, a nie do mnie będzie należało ostateczne rozstrzygnięcie. Bo sprawa to nie numer statystyczny, ale żywy człowiek, a tragedia rozgrywa się często po obu stronach: cierpi rodzina ofiary, ale często nie mniej bliscy oskarżonego, a nawet on sam.
Zamykała pani za sobą drzwi prokuratury i co? Te sprawy wracały do domu razem z panią?
Niektóre historie śniły mi się po nocach, na przykład sprawa ze Śląska. Sprawca chwycił za nóżki własne dziecko i roztrzaskał o ścianę. W człowieku na samo wspomnienie odzywają się najgorsze instynkty, bo jak można potraktować w taki sposób bezbronną istotę? Prokurator nie ma takiego komfortu jak na przykład czytelnik, który zawsze może opuścić co bardziej drastyczne akapity. Czytamy akta do ostatniej kropki i to zostaje w podświadomości. Mąż mówił czasami, że krzyczę przez sen. Myślę, że wielu prokuratorów ma podobne przeżycia, ale o tym głośno się nie wspomina. Przed laty była też w Kędzierzynie-Koźlu sprawa, którą media umownie nazywały „trupem w wersalce”. Dwóch panów spotkało się przy kieliszku, a tak się akurat złożyło, że jeden drugiemu był winny pieniądze. Chodziło o jakąś niewielką kwotę, ale wystarczyło, by facet zabił tego swojego dłużnika. Rzecz się działa w mieszkaniu denata, pod nieobecność jego żony i dzieci, a sprawca ukrył zwłoki w wersalce. Po powrocie kilkuletnia córeczka otworzyła wersalkę i natknęła się na zwłoki ojca. Mam dzieci i wiem, że takie przeżycia mogą się odbić na całym ich życiu. Byłam wstrząśnięta...
A sprawca? Żałował chociaż?
To jeszcze nie koniec. Podczas wizji lokalnej w tym mieszkaniu podejrzany miał zademonstrować jak umieszczał te zwłoki w wersalce. Zamieniono pozoranta na manekina, który - jak to manekin - był sztywny i nie poddawał się. W pewnym momencie ten sprawca odwrócił się i beznamiętnym głosem mówi: „nie wlezie”, czyli, że się nie zmieści w tej skrzyni. Żołądek podszedł mi do gardła, a świat zaczął wirować, bo nie mogłam zrozumieć, jak o tak potwornej zbrodni można mówić zupełnie bez emocji. Po latach pojechałam do zakładu karnego w Strzelcach Opolskich na posiedzenie w sprawie warunkowego przedterminowego zwolnienia. W pewnym momencie wchodzi ten skazany, a w sumie do odsiadki miał 15 lat. On też mnie rozpoznał. Sąd nie zgodził się na przedterminowe zwolnienie. Po wszystkim powiedział tylko: „To znowu pani, to czego mogłem się spodziewać?”. Ta sprawa faktycznie śniła mi się po nocach. Jako matka zawsze uważałam, że dom powinien być azylem, a tu taki dramat. Nieraz się później zastanawiałam, jak potoczyło się życie tej dziewczynki, która znalazła ojca, i jej siostry, zresztą w podobnym wieku.
Dzieci mamy-prokuratora musiały mieć w życiu pod górę. Ocierała się pani w swojej pracy o to, co złe, tragiczne, więc pewnie wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, gdy dorastające latorośle wychodziły z domu...
Bałam się pewnie jak każdy rodzic, ale starałam się nie popadać w paranoję. Opowiadałam im np. o sprawach, gdzie przed sądem stawali sprawcy wypadków drogowych. Na przykład o takiej: młoda dziewczyna jechała z kolegą, pozwoliła się podwieźć. Oboje uśmiechnięci, radośni. Kilka chwil później ona już nie żyła. Oglądanie dramatów z bliska robi piorunujące wrażenie. Opowiadałam o tym dzieciom, licząc, że to przemówi im do wyobraźni. Bałam się też znaku czasów, jakim są narkotyki. Mocno przeżyłam sprawę odwoławczą, gdy na rozprawę przyszła matka oskarżonego. Prosiła tylko o jedno: by sąd pozwolił jej synowi godnie umrzeć. Chłopak był czynnym narkomanem i wrakiem człowieka. Rodzice poświęcili wszystko, co mieli, by go ratować. Ta kobieta błagała jedynie o to, by syn mógł umrzeć w domu, a nie w więzieniu. Wbiło mnie wtedy w miejsce, bo pomyślałam o swoich dzieciach. Ale za sprawą mojej pracy zdarzały się też sytuacje zabawne. Pamiętam, że któregoś razu zadzwonił w domu telefon i odebrała córka. Dzwoniący zapytał, czy może rozmawiać z mamą, a ona na to, że nie, bo jest w więzieniu. Ktoś, kto nie znał kontekstu, mógł sobie pomyśleć swoje. Innym razem syn, będąc w szkole podstawowej, wypełniał ćwiczenia z polskiego. Miał napisać m.in., czym zajmuje się mama i tata. Moje dziecko napisało tak: „Mój tata jest żołnierzem, służy ku chwale. Mama jest prokuratorem, posyła ludzi do więzienia”. Pomyślałam sobie: no, to pięknie mnie podsumował. Moje dzieci czuły, że jestem prokuratorem, nawet na wakacjach. Każda wycieczka zaczynała się od tego, że pokazywałam im, gdzie jest zakład karny (śmiech).
Skoro już o zakładach karnych mowa. Słyszę, że skargi pisane przez więźniów sprawiają, że krew się w pani burzy...
Żeby pani widziała, co w nich można znaleźć... A to kotlet wyglądał na mniejszy niż powinien, a to ziemniaki były za słone. A oni co, w Marriotcie siedzą? Myślę, że niektórym poprzewracało się w głowach. Pamiętam czasy, gdy przy zakładach karnych były gospodarstwa pomocnicze, a skazani pracowali na przykład przy bydle czy trzodzie chlewnej. Jak taki przepracował cały dzień, to później myślał tylko o tym, żeby się umyć i pójść spać. Głupoty się go nie trzymały, to i kotleta nie mierzył. To jest tak, jak ktoś niewiele miał, spał nieraz pod mostem albo na klatkach schodowych, a nagle za kratkami chce zrobić z siebie wielkie panisko. Od razu przypomina mi się taka paniusia w mięsnym, która mówi: „Ja poproszę tej kaszanki dla mojego pieska. Tylko żeby nie była taka słona jak ostatnio”.
W marcu 1995 roku dwaj sprawcy oblali pani twarz silnie stężonym kwasem siarkowym, konsekwencją czego były poważne poparzenia twarzy i utrata wzroku w jednym oku. Wszystko wskazuje na to, że była to sprawka Jeremiasza Barańskiego ps. Baranina, który miał stać za sprawą największego w Polsce przemytu spirytusu. Zorientowała się pani, że gangster przedstawił lewe zaświadczenia o niepoczytalności, a krótko po tym doszło do ataku. Było warto?
Wie pani, ten mój przypadek spowodował, że w prokuraturach zostali zatrudnieni ochroniarze, zaczęto kontrolować wejścia, bo wcześniej mógł wejść każdy... To uświadomiło nam, że działające w Polsce gangi rozlały się nawet na taką spokojną - wydawałoby się - Opolszczyznę. To były pozytywy tego wydarzenia, choć ja robiłam za misia, którego to tu, to tam się pokazywało ku przestrodze. Godziłam się na to po to, żeby uświadomić niedowiarkom, że to naprawdę trudny i niebezpieczny zawód.
Zdawała sobie pani wcześniej sprawę, jak nieobliczalnym ludziom się pani naraziła?
Nie. Dawniej wśród przestępców obowiązywało niepisane prawo, że sędziów, prokuratorów i adwokatów się nie rusza. Nagle ono przestało obowiązywać i zaczęła się dżungla. Adwokat może nie podjąć się prowadzenia niewygodnej sprawy. Prokurator takiego komfortu nie ma.
Dawniej wśród przestępców obowiązywało niepisane prawo, że sędziów, prokuratorów i adwokatów się nie rusza. Nagle ono przestało obowiązywać i zaczęła się dżungla. Adwokat może nie podjąć się prowadzenia niewygodnej sprawy. Prokurator takiego komfortu nie ma.
Wraca pani czasami do tych wydarzeń?
Od tego nie można się odciąć. Bywa, że czuję te poparzenia, jakby się to stało przed chwilą. Może dlatego tak bardzo starałam się rozumieć osoby pokrzywdzone. Ktoś powie: aaa, uderzyli go, odniósł niewielkie obrażenia, właściwie nic wielkiego się nie stało. Ale czy ty poczułeś kiedyś ten ból, ten lęk, tę niepewność? Przeszłam 10 operacji, w szpitalach byłam wśród ludzi, którzy doświadczyli różnych nieszczęść. Tam, pomimo ogromnego cierpienia, czułam się bezpiecznie. Miałam świadomość, że pod górkę się zacznie, gdy już wyjdę. I nie pomyliłam się. Najgorszy wcale nie był strach przed bandytami, ale spojrzenia ludzi. Pamiętam, że któregoś razu jechałam autobusem. W peruce, przerażona tym wszystkim. Jedna ze współpasażerek wpatrywała się we mnie tak natarczywie, że w pewnym momencie nie wytrzymałam i zapytałam, w którą stronę mam się obrócić, żeby mogła mnie sobie lepiej pooglądać. To było przykre. A ból fizyczny? Żeby załatać mi twarz, lekarze pobrali skórę z obu pośladków, grzbietów stóp, z wewnętrznej strony ręki. Opatrunek zdzierano, kładziono następny, który przez noc wrastał i tak w kółko. Trzęsłam się i jąkałam z bólu. Pewna młoda pielęgniarka pocieszała, że im bardziej teraz boli, tym lepsze będą efekty...
Nie pytała pani wtedy samej siebie, po co jej to było?
Pewnie, że pytałam. Nie wiedziałam, co będzie dalej, czy przestępcy nie postanowią odegrać się na kimś z rodziny. Początkowo nie byłam pewna, czy oni chcieli mnie „tylko” wyeliminować na pewien czas, czy może jest to pierwsze ostrzeżenie, po którym nastąpi ciąg dalszy. Dziś wiem, że nie chcieli mnie zabić, co zresztą byłoby łatwiejsze. Chcieli mnie oszpecić, żebym przez całe życie - patrząc w lustro - to wspominała. I ten cel osiągnęli, choć dzięki dobrym kosmetykom można to nieco zakamuflować. W sercu jednak to pozostało... Dziś jestem bardziej odporna, ale pamiętam jak w klinice okulistycznej czekałam w kolejce do zakrapiania oczu. Za mną stanął chłopiec z mamą, który jak mnie zobaczył, zaczął krzyczeć „mamo, potwór!”. Stało się, jak się stało. Czasu nie cofnę. Po wypadku dochodziłam do siebie przez prawie 2,5 roku. Bliscy nie chcieli, żebym wracała do tej pracy. Z drugiej strony mój powrót był też pewnym sygnałem dla kolegów, że nie można się poddać. Bo co? Przez całe życie miałam uciekać? O sprawie zrobiło się głośno, „zaistniałam” i pewnie dlatego dzisiaj rozmawiamy. Ten nieszczęsny Baranina - świeć Panie nad jego duszą - chyba nigdy nie da mi spokoju (śmiech).
Ciepło się pani wypowiada o człowieku, który zamienił pani życie w koszmar...
O tym, że Baranina popełnił samobójstwo w wiedeńskim więzieniu, dowiedziałam się od dziennikarzy. Zapytali, jak to skomentuję. Powiedziałam, że jeśli to prawda, to niech mu ziemia lekką będzie. Woalki nie zakładam, na pogrzeb się nie wybieram. Tak sobie palnęłam i przez myśl mi nie przeszło, że to pójdzie w prasie. Kilka lat wcześniej, nim spotkało mnie to nieszczęście, prowadziłam taką dużą sprawę kradzieży samochodów, przekazaną nam w części z Katowic. Grupą kierował mężczyzna, który mierzył wyłącznie w mercedesy. Został skazany, ale gdy mnie oblano kwasem, akurat był na ucieczce z zakładu karnego, chyba nawet miał się żenić. Napisał mi list, w którym zaklinał się na wszystko, co najważniejsze, że ani on, ani nikt z jego otoczenia tego nie zrobił. Deklarował też, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby ustalić w świecie przestępczym sprawcę. Do dziś zachodzę w głowę, dlaczego to zrobił. Przecież ja go oskarżałam, posłałam za kratki, a on jednak zdobył się na taki gest.
Sprawców do dziś nie ustalono. Nie ma pani żalu do kolegów prokuratorów?
To prawda, ale sprawców zabójstwa generała Papały też nie znaleziono. Nie mam żalu, bo jestem absolutnie przekonana, że zrobili wszystko, co na tamtym etapie można było zrobić.
Od początku lat 90. sporo się zmieniło, jeśli chodzi o światek przestępczy na Opolszczyźnie. Można by powiedzieć, że prawdziwych gangsterów chyba już nie ma.
Prawdziwych kryminalnych - tak. Ale zabójstwa, rozboje, kradzieże były, są i będą. Ci, którzy wtedy byli - jak to pani nazwała - gangsterami, teraz są „menedżerami”, działają innymi metodami, w białych rękawiczkach. Pokłosiem tego są np. sprawy gospodarcze.
Nie było łatwo namówić panią na tę rozmowę. Tak szybko chciała pani zapomnieć o prokuraturze?
Oj, o pracy na pewno tak szybko nie zapomnę. Ja po prostu chciałam wyjść po angielsku: cichutko i niezauważenie. Nie róbcie już ze mnie takiej legendy. Mój czas minął, teraz pora na młodych. Sporo powiedziałam o tej ciemnej stronie bycia prokuratorem, ale w mojej karierze były też szczęśliwe momenty. Jak na przykład ten, gdy dwa razy występowałam jako prokurator przed Sądem Najwyższym. Przeżyłam wtedy taki stres, że zgniotłam pierścionek na palcu i to do tego stopnia, że później nie mogłam go zdjąć. Nie każdemu było to dane, więc traktuję to jako zaszczyt. Po wypadku przepracowałam 21 lat. W ubiegłym roku dostałam wyróżnienie „Zasłużony dla Prokuratury Rzeczypospolitej Polskiej” przyznane przez Prokuratora Generalnego. Miło mi, że mnie doceniono. Tak to już jest w tej pracy - raz pod górę, raz z górki. Mąż mówi - a rozmawiamy dopiero w trzecim dniu emerytury - że już jestem spokojniejsza. Uwielbiam podróżować, więc chciałabym zobaczyć trochę świata, poświęcić więcej czasu przyjaciołom, dla których przez te blisko 40 lat brakowało czasu... Sąsiedzi pytają, co się stało, kiedy przed południem widzą mnie w sklepie. Do tej pory to było nie do pomyślenia.