Widzę Łódź: Powrót na Piotrkowską
Powracających z wakacji do Łodzi zwykle, jak należy, „zasysa” Piotrkowska. Ciągle jeszcze aspirująca do bycia osią życia miasta, choć już od dłuższego czasu z przetrąconym kręgosłupem i wyszarpniętym z dwóch stron, od północy i od południa, „szpikiem”.
A z zachodu i bardziej ze wschodu obdzierana ze skóry przez sztuczne twory, z których każdy ma dawać miastu nowy start. A ono niezmiennie przyczajone w blokach...
Przyjazdowi do Łodzi z niemałej liczby miast (m.in. z tego, które nas wkrótce prześcignie liczbą mieszkańców) towarzyszy poczucie powrotu z zagranicy. Tej kojarzącej się z lepszym światem. Umęczona Piotrkowska szyku nie zadaje. Nie traktowana jak należy, z wielkomiejskiego salonu w ostatnich latach zamieniana w tancbudę, znaczoną „metą”, śledziem i wódką, coraz częściej krzywi nos czując swój zapach lub zaciska obolałe od wpatrywania się w lepiący brud oczy (niedzielna, poranna kawa na Piotrkowskiej, to dochodzenie do siebie pośród nieposprzątanych zgliszczy soboty). Co ładniejsze twarze zaś z coraz większym lękiem się w nią zagłębiają. Za ową „granicą” widać, jak wiele miastu dają turyści, których do Łodzi nie możemy jakoś ściągnąć, mimo że mamy dworzec, który może ich pomieścić najwięcej na świecie.
Wiara, że globtroterów i urlopowiczów skuszą kreatywne opowieści o pustych w duchu konstrukcjach przypomina tęsknotę za pełnym zadowolonych i zamożnych łodzian samolotem latającym tam i z powrotem z portu lotniczego im. Reymonta. Większe znaczenie może mieć jednak coś, co określa się mianem klimatu miasta, z którym od „ziemi obiecanej” i epoki włókienniczej nie możemy sobie poradzić, a który znowu nam się bardzo „zdresił”... Powrót na Piotrkowską z wakacji bywa dojmujący. I ciągle taki będzie, jeżeli miasto miast tworzyć jej alternatywę, nie zechce naprawdę na nią wrócić.